ďťż

Wzięła ze spiżarni nie napoczętą butelkę koniaku, wsiadła do samochodu, włączyła silnik i wyjechała na szosę do Melbourne...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
W pobliżu Oakleigh zatrzymała się na tej pustej szosie a w szarości świtu pociągnęła z butelki wielki łyk, po czym ruszyła w dalszą drogę. Przejechała przez wyludnione miasto i inną już szosą, brudną, biegnącą wśród fabryk, skierowała się do Williamstown. Dotarła do stoczni kwadrans po siódmej; otwartą bramą, przy której nie było żadnych strażników, wjechała tam prosto do mola, gdzie stał lotniskowiec. Na kładce nie zobaczyła warty i żaden oficer dyżurny nie pokazał się, by zapytać, co ona tu robi. Wkroczyła na okręt, usiłując sobie przypomnieć, którędy szła, gdy Dwight miał oprowadzić ją po "Skorpionie". Wkrótce jednak natknęła się na amerykańskiego marynarza, który wskazał jej drogę do stalowego otworu działowego w boku lotniskowca i prowadzącej stamtąd schodni na okręt podwodny. Tam też spotkała innego marynarza. - Jeżeli pan zobaczy kapitana Towersa, zechce go pan zapytać, czy mógłby przyjść i porozmawiać ze mną - powiedziała. - Oczywiście, proszę pani - odrzekł. - Zaraz mu powiem. I niedługo potem zobaczyła Dwighta. Pomyślała, że chyba też jest bardzo chory, tak jak wszyscy. Wszedł do niej na górę i ujął obie jej ręce nie bacząc, że marynarze to widzą. - Ładnie, że przyjechałaś pożegnać się ze mną. Co w domu, kochanie? - Bardzo źle - poinformowała go znowu. - Tatuś i mama lada moment skończą i ja chyba także. To już koniec dla nas wszystkich dzisiaj. - Zawahała się i po chwili rzekła - Dwight, chcę cię o coś prosić. - O co, kochanie? - Zabierz mnie ze sobą w "Skorpionie". - Znów umilkła na chwilę. - Myślę, że do domu nie będę miała po co wracać. Tatuś powiedział, że samochód mogę po prostu zaparkować tutaj na ulicy i zostawić. Bo tatusiowi już niepotrzebny. Zabierzesz mnie ze sobą? Milczał bardzo długo, więc wiedziała, że odpowiedź będzie "nie". - Prosili mnie dziś także czterej marynarze - powiedział. - Odmówiłem im wszystkim, bo Wuj Sam nie chciałby mieć kobiet na swoim okręcie. Dowodzę tym okrętem przez cały czas zgodnie z regulaminem marynarki wojennej i niech tak już zostanie do samego końca. Nie mogę cię zabrać, kochanie. Każde z nas musi to przyjąć na swój własny sposób. - W porządku - rzekła posępnie. Popatrzyła mu w oczy. - Masz dla nich te prezenty? - Oczywiście - powiedział. - Mam... dzięki tobie. - Powiedz Sharon o mnie - rzekła. - Nie mamy nic do ukrywania. Dotknął jej ręki. - Jesteś w tym samym stroju, w jakim byłaś, kiedyśmy się poznali. Uśmiechnęła się smutno. - Trzeba dbać, żeby on był stale zajęty... nie może być momentu nudy, bo jeżeli będzie miał czas na myślenie, może zacznie płakać. Czy dobrze wykonywałam swoje zadanie, Dwight? - Bardzo dobrze, naprawdę - powiedział. Wziął ją w objęcia i pocałował, a ona mocno przytuliła się do niego. Po chwili wysunęła się z jego objęć. - Nie przedłużajmy tej udręki - powiedziała. - Powiedzieliśmy wszystko, co jest do powiedzenia. O której odpływacie? - Już niedługo - rzekł. - Odbijemy za jakieś pięć minut. - Zastanowił się i podał jej bliższe szczegóły. - Trzydzieści mil przepłyniemy zatoką, a potem dwanaście mil po pełnym morzu. Czterdzieści dwie mile morskie. Nie będę tracił czasu. Powiedzmy, to będzie w dwie godziny i dziesięć minut po wypłynięciu stąd. Przytaknęła powoli. - Będę wtedy myślała o tobie. - I nagle dodała: - Idź już, Dwight. Może zobaczymy się kiedyś w Connecticut. Przyciągnął ją do siebie, chciał jeszcze raz pocałować, ale nie pozwoliła. - Nie... idź już. - W myśli dodała: Bo to ja zacznę płakać. - Dobrze - powiedział. - Dziękuję za wszystko. Odwrócił się i odszedł schodnią do "Skorpiona". Parę kobiet stało teraz razem z Moirą. Na lotniskowcu nie było marynarzy, więc schodni nikt nie wciągnął. Moira patrzyła, jak Dwight wychodzi z wnętrza podwodnego okrętu na pomost i ujmuje ster, patrzyła, jak dolny koniec schodni odrywa się od "Skorpiona". Widziała linię rufy i moment odcumowania; patrzyła, jak Dwight mówi przez tubę, patrzyła, jak woda wiruje pod rozkołysaną rufą, gdy śruby powoli zaczynają się kręcić. Kropił już deszcz z szarego nieba. Dziób został odcumowany, marynarze zwinęli liny i zatrzasnęli stalową klapę w kiosku, gdy okręt powoli, wielkim łukiem, odpływał do tyłu od lotniskowca. Marynarze zniknęli, na pomoście został tylko Dwight z jednym oficerem. Zasalutował Moirze, a ona pomachała mu ręką, prawie już nie widząc przez łzy, jak okręt płynie za przylądek Gellibrand i znika w ciemnej szarości. Razem z tamtymi kobietami odeszła od stalowego otworu działowego. - Już nie ma po co dalej żyć - powiedziała. Jedna z kobiet odezwała się: - No, toteż się nie musi, kotku. Moira odpowiedziała jej półuśmiechem i spojrzała na zegarek. Trzy minuty po ósmej. Mniej więcej dziesięć po dziesiątej Dwight wyruszy do domu, do domu w małym miasteczku w stanie Connecticut, do domu, który kocha tak bardzo. Na nią, Moirę, w jej domu nic czeka już nikt; jeżeli ona pojedzie z powrotem do Harkaway, nie zastanie tam nic oprócz bydła i wspomnień. Dwight nie mógł jej zabrać, bo nie pozwala na to regulamin marynarki wojennej, i ona to rozumie. A przecież można być prawie przy nim, gdy on będzie wracał do domu... można być w odległości zaledwie dwunastu mil od niego. Jeżeli wtedy raptem ona ukaże się przy jego boku uśmiechnięta, może on ją jednak zabierze ze sobą i będzie mogła zobaczyć, jak Helen skacze z żabią laską. Popędziła przez mroczne, grzmiące echami jaskinie wymarłego lotniskowca, trafiła na kładkę i wybiegła na molo do swego wielkiego samochodu. W baku było mnóstwo benzyny; poprzedniego dnia napełniła go z kanistrów ukrytych za sianem. Usiadła przy kierownicy i otworzyła torebkę; czerwone tekturowe pudełeczko jest. Odkorkowała butelkę i łyknęła sporą dozę nie rozcieńczonego koniaku: dobrze jej robił ten alkohol, od chwili wyjazdu z domu nie miała żadnych dolegliwości. Włączyła silnik, zakręciła na molo i wyjechała ze stoczni. Bocznymi szosami i przedmieściami Melbourne dotarła do autostrady biegnącej w kierunku Geelong. Na autostradzie dodała gazu, nieomal lecąc tym szlakiem bez żadnych przeszkód z szybkością siedemdziesięciu mil na godzinę - blada dziewczyna w jaskrawym karmazynowym kostiumie, niezupełnie trzeźwa, z włosami rozwianymi, za kierownicą wielkiego, szybkiego samochodu. Minęła Laverton i rozległe lotnisko, potem Werribee i farmę eksperymentalną, i dalej pędziła pustą autostradą na południe. Gdzieś w okolicach Corio nagle wstrząsnęły nią kurcze, aż musiała zatrzymać samochód i odejść w krzaki; wróciła do samochodu po piętnastu minutach, biała jak płótno, i przez długą chwilę piła koniak. Potem jeszcze szybciej pojechała dalej
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.