ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Chcesz posłuchać, co powiedziałeś panu Atsako?
Chłopak zwiesił głowę i znużonymi oczyma zerknął w boczną szybę.
- A może obejrzeć zdjęcia? - dodał Kudrow.
Dean w milczeniu pokręcił głową; wszystko było jasne. Kudrow schował magnetofon i stuknął w guzik, czemu towarzyszył lekki szczęk zamków.
- Wysiadaj.
Dean zawahał się.
- Dzisiaj zaczyna się pańskie nowe życie, Mr. Dean - oznajmił Kudrow, zarazem myśląc: Dodać trochę otuchy, rozbudzić nadzieje. - Koszt twojej zdrady jest wielki, wyrażony i w dolarach i w ludzkim życiu. - Zauważył, jak Dean kuli się pod uderzeniem tych słów; daremny już przebłysk głębszych uczuć. - A to było tylko Mayfly. A gdyby twoi przyjaciele uzyskali coś, co pozwoliłoby im złamać nowy kod, Merkury... Konsekwencje byłyby niewyobrażalne.
Dean czuł się jak oniemiały. Bo też co właściwie mógł powiedzieć? Wyznać Kudrowowi, że głównym motywem były pieniądze? Pieniądze; ciągle grubiejący plik, który schowany jest w komórce na farmie jego brata w Iowa. Cokolwiek by powiedział, nie udaremni to już czynów. Napełnił go nagle żal tak przeraźliwy, że omal nie wybuchnął płaczem.
- I co teraz będzie? - rzekł Kudrow. - Zaraz ci wyjaśnię. Przejdziemy się trochę na świeżym powietrzu i porozmawiamy. Powiesz mi wszystko. Co zrobiłeś i co miałeś jeszcze zrobić. O tej osobie, z którą miałeś skontaktować się w sobotę. O tym, co miałeś jej powiedzieć.
Dean pociągnął nosem, otarł go rękawem i kiwnął głową.
- A potem, Mr. Dean - droga wolna. - Zaczerwienione oczy spojrzały podejrzliwie na Kudrowa. - Nowa osobowość synu. Twoi japońscy przyjaciele byliby dość niezadowoleni, dowiedziawszy się, że wpadłeś. Podobnie i paru ludzi po naszej stronie, gdyby wieść się wydała.
- Żadnego więzienia? - spytał nieśmiało Dean.
- Żadnego więzienia - zgodnie z prawdą potwierdził Kudrow.
Dean nie wierzył własnym uszom. Zawsze wyobrażał sobie, że jeśli wpadnie i nie zapłaci za to życiem, czekają go długie lata w pojedynczej celi. A tutaj: wszystko od nowa. Ledwie mógł zapanować nad sobą. Czując ogromną ulgę powiedział:
- Oddam wszystkie pieniądze.
- To się rozumie samo przez się - pokiwał głową Kudrow i otworzył drzwiczki od swojej strony. - A teraz chodźmy się przejść.
Stanęli pośrodku polanki, zaraz przy masce samochodu. Rozmawiali ponad godzinę; dyrektor Departamentu Z często zadawał pytania; młody specjalista od szyfrów odpowiadał tak ściśle, jak tylko potrafił. Przez cały czas panowała atmosfera niemal przyjacielska.
Dlatego Dean nie posiadał się ze zdumienia, kiedy zobaczył, że w ręku Kudrowa pojawia się wyjęty zza pazuchy pistolet i mierzy wprost w niego.
Kudrow w pierwszej chwili milczał, przyglądając się tylko, jak przerażony chłopak cofa się o krok, a jego twarz tężeje w wyrazie przerażenia. Dopiero wtedy powiedział: - Dzięki za współpracę - odrobinę opuścił lufę i przestrzelił Deanowi kolano.
- Aaaa!
Dean zwalił się na prawy bok i obiema rękami przyciągnął do piersi zranioną kończynę; krew przeciekała między palcami i skapywała na ziemię.
- Nigdy nie wierzyłem w takie sceny na ekranie. Zawsze sobie wyobrażałem, że osoba, która widzi wymierzoną w siebie broń i wie, iż ma umrzeć, będzie się broniła, a przynajmniej próbowała uciekać.
Odpychając się zdrową nogą, Dean czołgał się na boku w kierunku drzew, a jego rozszerzone z przerażenia oczy wpatrywały się w wolno postępującego za nim Kudrowa.
- Nie, błagam, Mr. Kudrow! - wyjęczał Dean, a na twarzy jego widać było ból i strach.
- Często tutaj spaceruję - mówił Kudrow. - Jakieś sto jardów w głąb lasu jest głęboki rów. Kilka łopat ziemi, trochę zeschniętego drzewa i nikt nie odnajdzie twojego ciała.
Mierzył teraz w twarz, palec na spuście, zimny dotyk stali, druga ręka podtrzymująca pierwszą, powolny oddech...
- Nikt nas nie śledził - pomimo bólu wykrztusił Dean, jak gdyby uwaga ta miała w tej chwili dla niego jakiekolwiek znaczenie.
Kudrow pokręcił głową i wystrzelił cztery razy.
Kiedy po dłuższej chwili opuszczał uzbrojoną rękę, był ogromnie zdziwiony, jak łatwo zabija się człowieka.
Pięciu mężczyzn siedziało przy pokerowym stole, a dym papierosowy wznosił się do leniwie wirującego wiatraczka, który tylko mieszał te wyziewy, po pewnym czasie znowu wędrujące do płuc. Każdy z mężczyzn trzymał w ręku pięć kart, a na stole znajdowały się przed nimi sztony, niektóre starannie ułożone w kolumienki, inne bezładnie zwalone na stosik. Ten z nich, który był w tej chwili rozdającym, miał ich więcej od innych; uśmiechał się, trzymając w zębach tanie cygaro.
Dwóch graczy spasowało od razu, trzeci dołączył do nich po krótkim namyśle. Rozdającemu pozostał w tej sytuacji tylko jeden przeciwnik.
- Czekam - rzucił niefrasobliwie. Pozostali z uczestników cotygodniowej partii znali go pod nazwiskiem Pritchard.
Jedyny zawodnik, który postanowił stawić mu czoło, odłożył papierosa na prostą, metalową popielniczkę i cisnął dwa żetony do miski, ale w tej samej chwili otworzyły się drzwi, a młody mężczyzna, który wszedł, nachylił się do ucha Pritcharda i szepnął:
- Być może coś się kroi.
- Chwileczkę, Sanders - mruknął Pritchard i młodzieniec wycofał się za próg. - Sprawdzasz?
Przeciwnik kiwnął głową i wyłożył swoje karty na stół. W błękitnych oparach dymu ukazały się trzy damy i dwie czwórki.
- A co u ciebie? - spytał.
Pritchard z niezmiennym uśmiechem na twarzy położył na suknie parę ósemek.
- Tylko to? - zapytał z niedowierzaniem sprawdzający, a w sekundę później miejsce zdumienia zajął hałaśliwy rechot. - Ach, ty głupi sukinsynu!
- Trochę ci napędziłem stracha, co? - spytał Pritchard, patrząc, jak zwycięzca zgarnia swój łup.
- Lubisz blefować, nie, Pritchard? - spytał jeden z pozostałych
|
WÄ
tki
|