ďťż

Lokaj spytał, czy podać śniadanie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
– Przynieś mi mocnej herbaty z cytryną, nic więcej. Czy nie był nikt u mnie? Lokaj milczał z zafrasowaną miną. – Mów, czy był kto? Może listy, gazety? No, mówże! – Był tu lokaj z willi, z Ujazdowskich. Pytał o panią. Mówiłem, że nic nie wiem. – Dobrze. Mgławicz rzucił to słowo bezwiednie. Zdawało mu się zupełnie naturalnym, że mąż Marty przysyła do niego, szukając żony, i że on nie jest obowiązany zdawać sprawę z jej obecności u niego. Szedł do pracy zapomniawszy o szalonej nocy z tą kobietą, nie troszczył się o nią więcej. Ślady po bachanaliach zostały tylko w mnóstwie kwiatów więdnących, którymi zarzucone było mieszkanie. Mgławicz wszedł do tureckiego fumoiru i... stanął zdumiony. Na otomanie spała Marta w kostiumie nocnym z gazy lila. Była skulona z twarzą w poduszkach. – Dlaczego nie odeszła? – syknął Mgławicz zły. Podszedł blisko, dotknął ramienia kobiety, lecz cofnął dłoń i odszedł cicho, zamknąwszy za sobą drzwi. Nie mógłby teraz nie tylko z nią rozmawiać, ale i znieść jej widoku. Uczuł niesmak i lekki dreszcz wstrętu. Po herbacie pojechał samochodem do biura. Pod drzwiami gabinetu oczekiwało kilku interesantów. Sekretarz obarczył go natychmiast plikiem papierów do przejrzenia i do podpisu. Mgławicz pogrążył się w pracy. Był spokojny, lecz kilka telefonów wyprowadziło go z równowagi. 100 Od dawna czuł dokoła siebie jakby trzask rusztowania, na którym wspierał swoją egzystencję, swoje dostojeństwo. Coś się chwiało, coś pękało w sferach jego działalności. Wiedział, że ten ferment, ten ruch może spowodować katastrofę, a tymczasem ekscytowano go obietnicami, że kryzys wzniesie go na nowe, niezłomne już szczeble. Ale jednocześnie odbierał listy ostrzegawcze. Aż wreszcie nastąpił moment, że uwierzył w to, czym go ekscytowano. Zrozumiał jasno, że w swoim ręku trzyma własny los i że go nie zlekceważy dla mrzonek utopijnych, dla podszeptów sumienia, że na wszystkie głosy podświadomości ma jedną odpowiedź, opartą na wyrobionej twardej doktrynie: – Iść naprzód, w górę, bez względu na to, co i po czym się depcze. Cel, do którego dążył, widzi wyraźnie i nie potrzebuje się liczyć z opinią publiczną, która przecie może być także wyrazem żywiołów, usposobionych do niego wrogo. Uczuł teraz przypływ tężyzny duchowej, energia i zapał unosiły go, ale był zimny, zdecydowany, trzeźwy. W kilka chwil potem zjawił się przed nim jeden z towarzyszy partyjnych, przywódca lewego odłamu, poseł do sejmu. Ściskając gwałtownie powolną dłoń Mgławicza, zakrzyknął z wyrazem tryumfu na płaskiej ogorzałej twarzy: – Zwycięstwo! Na całej linii zwycięstwo! – Przewidywałem to. – Mówię wam, prawica tak klapnęła, że wszyscy królowie świata nie zdołają jej podnieść. Leży. Wy teraz z nami, naturalnie? – rzucił nagle, patrząc na Mgławicza badawczymi oczami. – Nie rozumiem waszego pytania. – No, nie. Tak pytam na wszelki wypadek. – Zgoła zbyteczne pytanie – odparł Mgławicz nieco urażony. – Byłem z wami i będę. – Naturalnie, nie zawiedliśmy się. My musimy się trzymać, bo co innego programy, a co innego cele. Ster spoczywa w naszym ręku i nie pozwolimy go sobie wytrącić. Nigdy. A stanowisko wasze jest tak odpowiedzialne, że zależy nam bardzo na was. Mówiąc tak między nami, wasze ustąpienie byłoby formalną katastrofą. Mgławicz zdziwił się i rzekł trochę kwaśno, przymrużywszy oczy: – Widzę, żeście przyszli do mnie... badać, tylko nie domyślam się celu. Poseł zaprzeczył gorąco. – Skądże takie podejrzenie! Mówię dlatego tylko, że ufamy wam i że sami znacie swoją wartość. Musimy teraz iść ręka w rękę, a przyszłość będzie nasza. To dzisiejsze zwycięstwo... – No, to wiem – przerwał Mgławicz. – Więc już uchwała zapadła? – Naturalnie! Wszelkimi sposobami przeforsowaliśmy. Mgławicz zdobył się z wysiłkiem na zadowolony wyraz twarzy i rzekł głucho, choć ze sztucznym uśmiechem: – W takim razie... gratuluję. A w duszy sylabizował mu ponury i głęboki twardy głos: – Um...ber...ry Um...ber..ry.. Po wyjściu posła, Mgławicz uczuł jakiś nieokreślony niepokój i przykrość, jak człowiek, na którego rzucono cień podejrzenia i nie wyjaśniono powodów. Ćmił papierosa i chodził po gabinecie ciężkimi krokami, jak gdyby chciał umyślnym stukiem obcasów zagłuszyć dobywający się z wnętrza głos: – Umberry... Umberry... Byłby w tej chwili z rozkoszą włożył rękę w ogień, byleby zdobyć poprzedni spokój, byle nie poddawać się wątpliwości i nieznanym dotychczas refleksjom. Potrzeba mu było, teraz bardziej niż kiedykolwiek, siły woli, siły nieugiętego granitu. Dlaczego tamci – myślał – umieją łatwo rozumować i obojętnie patrzeć na wrogów jawnych i tych najgroźniejszych we własnej duszy, w sumieniu? A może nie doznają nigdy takich przykrych wrażeń i nie dręczą ich takie głosy upiorne... Może... I dlatego idą śmiało, konse- 101 kwentnie, wpatrzeni w swoje tarcze bojowe, nieugięci. Och, jakże oni szczęśliwi, że posiadają taki spokój i nie odzywa się w nich to przeklęte słowo, przywiane z przestrzeni, stamtąd... Umberry... Usiadł ciężko na fotelu i oparł czoło na dłoni. Zapadł w jakieś nieokreślone chaotyczne zamyślenie. I nie wiedział, kiedy i skąd stanęła przed nim starcza postać pana Jacka, z siwiuteńkimi włosami dokoła żółtej twarzy o bolesnym wyrazie, z oczami bezdennymi, przenikającymi go do rdzenia duszy. – Jam jest duch Polski nieśmiertelny. Przychodzę szukać wśród was miłości ojczyzny i prawdziwego patriotyzmu, przynoszę wam dawnego ducha Polski. Godzicie we mnie sztyletami zatrutymi, jadem wzajemnej nienawiści... Zabijacie mnie... Ale, pamiętajcie, ożyję. Zawsze ożyję, będąc waszym najkrwawszym wyrzutem sumienia... Mgławicz wstrząsnął się, przetarł oczy. Ogarnął go szczególny lęk zabobonny. Powiedział do siebie głośno: – Dlaczego ten starzec nasuwa mi się teraz tak często przed oczy? Co się dzieje ze mną?... Nagle drzwi się otworzyły i wszedł szybko woźny. – List do waszej ekscelencji. Mgławicz sięgnął leniwie ręką do tacki. – Znowu list. Te przeklęte piśmidła. Spojrzał na kopertę i... zdumiał
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.