ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Do Mołogi.
Mołoga to nasz hotel.
- Przygotowaliśmy dla was pokoje półluks - oznajmił Porejko
generałowi, który wciągał brzuch na tylne siedzenie. - Według tutej-
szych standardów najwyższa klasa.
Korniłowiec trzasnął bagażnikiem. Porejko popatrzył na niego
z nienawiścią.
Jednooki Joe i Zora stali nieopodal ze smutnymi minami - z bra-
ku miejsc musieli ciągnąć się do hotelu autobusem. Upokarzające.
- Obiecano nam pensjonat za miastem - warknął Rustem Mar-
ków.
- Pensjonat niestety spłonął - powiedział Porejko.
- Podpalenie? - spytał generał. Zdjął furażerkę i niebieską
chustką wytarł spoconą łysinę.
- Nie wiadomo - odparł Porejko. - Nazywał się Leśne Polany.
Po raz pierwszy słyszałem o nieszczęściu Leśnych Polan. Porej-
ko obawiał się, że goście zaczną go ganić za nieopatrzne podpalenie
pensjonatu.
- Mołoga to hotel trzygwiazdkowy. Pełna mobilizacja, również
w kwestii zaopatrzenia.
- Wygląda mi to na dywersję - rzekł generał. - Tuż przed na-
szym przyjazdem likwiduje się naszą leśną bazę. Co pan o tym myśli,
Rustemie Borysowiczu?
- Sądzę, że ma pan rację -mruknął Marków srogo. - Trzeba to
będzie zbadać.
- Nie warto - wtrąciła się Aleksandra. Akurat miękko ruszyłem
z miejsca. - Leśne Polany spłonęły w zeszłym miesiącu. Wtedy nawet
wy nie wiedzieliście, że do nas przyjedziecie, prawda?
- To co nam tu w głowie mącisz? - Generał rozgniewał się na
Porejkę.
- Wszyscy goście, jeśli bywali u nas goście z centrum, zawsze
mieszkali w Leśnych Polanach - odparł Porejko. Dla niego" nieważne
było, kiedy spłonął nieszczęsny pensjonat, istotne było to, że teraz ge-
nerał będzie musiał mieszkać w hotelu jak zwykły inżynier w podró-
ży służbowej.
Bywają takie dni, gdy wszystko idzie jak po grudzie.
W hotelu, jednopiętrowym, żółtym, pachnącym naftową politu-
rą, zmuszono nas do półgodzinnego czekania pod gigantycznym fi-
kusem (takich okazów nie spotyka się pewnie nawet w ojczyźnie fi-
kusów). Okazało się, że pokój przedtem zajmował śpiewak, który
występował wczoraj w Domu Kultury, i teraz doprowadzano pokój
do porządku po jego rozróbach.
Rustem Marków się obraził. Siedział z dłońmi pomiędzy kola-
nami i patrzył prosto przed siebie.
Generał nie był taki kapryśny. Spodobała mu się Aleksandra.
- Co pani robi w organizacji? - pytał.
- Należę do niej - odpowiadała uprzejmie Aleksandra.
- Pani też jest, proszę o wybaczenie, weteranem? - Chciał dodać
coś jeszcze, ale się pohamował. Obok siedział Porejko, a na progu
stanęli właśnie nasi zmachani ochroniarze i zatrzymali się w pełnej
szacunku odległości.
- W pewnym sensie - padła uprzejma, acz dwuznaczna odpo-
wiedź Aleksandry. Grubas nie śmiał drążyć tematu.
Porejko wysłał Żorę na górę, żeby się dowiedział, jak tam idzie
sprzątanie - kto wie, może sprzątaczki sobie herbatę piją! Okazało
się, że faktycznie piją. Zora zrobił awanturę. Wylał herbatę, rozbił fi-
liżankę, użył siły, chociaż to raczej było niepotrzebne. W końcu hotel
to też organizacja i jako taka ma swojego opiekuna - milicję. Nie
zdążono zakończyć sprzątania, gdy na motocyklu przyjechał zły sier-
żant, żeby spisać protokół. Porejko musiał szeptać z nim za fikusem
i wykładać jakieś pieniądze, co było tym bardziej poniżające, że dzia-
ło się na oczach generała i Markowa.
W końcu zapanował ład i porządek, pokoje były gotowe.
Porejko odprowadził gości na górę, ja nie mogłem - nikt mnie
nie zapraszał. A bardzo chciałem usłyszeć, kiedy się umówią na spo-
tkanie, żeby spokojnie pogadać. Liczyłem tylko na to, że Porejko bę-
dzie chciał na to spotkanie pojechać samochodem.
Zgadłem.
Porejko zszedł na dół, polecił zawieźć się do domu, a potem pod-
jechać o ósmej wieczorem.
- Gdzieś cię podwieźć? - spytałem Aleksandrę. Byłem niewinny.
Ona sama obdarowywała mnie jednoznacznymi spojrzeniami.
- Nie - rzekł za nią Porejko. - Będziemy zajęci do wieczora.
- Następnym razem - powiedziała Aleksandra, a jej spojrzenie
było bardzo wymowne.
Wróciłem do domu. Jak łatwo przyzwyczajam się do nowych
miejsc. Już mieszkanie Arkaszy nazywam swoim domem.
Arkasza był, ale nie sam. Nie od razu się tego domyśliłem i za-
chowałem się nietaktownie. Wszedłem do kuchni, gdzie mój kuzyn
przed malutkim telewizorem oglądał mecz. Położyłem na stole kieł-
basę, ser i postawiłem słoik z kawą rozpuszczalną.
- Jak tam w pracy? - spytał kuzyn.
- Witałem naczelników.
- Pewnie szykują jakąś operację
|
WÄ
tki
|