ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Uświadomił sobie, że mówi szeptem.
- Człowiek - odszepnął mnich. - Taki jak ty czy ja, przynaj
mniej taki był.
Cofnął się trochę, Ramirez postąpił za nim. Stali teraz w drzwiach,
ledwie się w nich mieszcząc, bo obaj byli postawnymi mężczyznami.
- Niektórzy mówią, że jest opętany - ciągnął zakonnik cicho. -
Że zły wstąpił w to ciało, męką je doświadcza. Może i prawda.
Pociągnął Claymore'a za rękaw, obaj wyszli z obórki, odetchnęli
głęboko.
- Może i zły. - Brat Gwidon odetchnął głęboko. Smród docierał
wprawdzie przez drzwi, ale nie był już tak dokuczliwy i intensyw
ny. - Tak mówi Pismo, żywoty świętych. Nadziei nie odbiera,
zawsze można ciało umęczyć, by duszę uratować. Na poradę świą
tobliwych doktorów i egzorcystów liczyć.
Splunął z pogardą. Popatrzył Claymore'owi prosto w twarz.
- Tak przeor, prosty człek, myśli. Dręczy ciało, by zły je opuścił,
takie mu dyzgusta czyni. Powiada, jeśli nie wynijdzie po dobroci,
ogniem trzeba będzie oczyścić, mistrza sprowadzić, który powin
ność swą uczyni. I wiesz co, Ramirez?
Claymore spojrzał pytająco.
- Przeor właśnie tego chce. Pokazać sobie, że jest silniejszy od
złego. Bo złe go sponiewierało, że ledwo się pozbierał. Więc teraz
ma tego nieszczęśnika, na nim się wyżywa. Dla jego dobra natu
ralnie. I czuje się silny i prawy.
Brat Gwidon zgarbił się, wbił wzrok w ziemię.
*l#iif8w8Jpa
- A ja myślę, że tu trzeba litości. Nie zakuwać w obrożę, nie
dręczyć, jeno litościwie dobić. I wiesz, nie potrafię...
Ramirez spojrzał w jasne, jakby wypłowiałe oczy starego
żołnierza. A więc dlatego mnie tu przyprowadziłeś, bracie, pomyślał.
Nie, żebym się czegokolwiek dowiedział, bo przecież nic z niego nie
wydobędę.
Nagle napłynęło wspomnienie, jarmark w portowym mieście,
gdzieś na południu. Klatka z żelaznych prętów, a w środku na
łańcuchu miotało się coś, co kuglarze zachwalali jako prawdziwego
psiogłowca, człeka osobliwego z dalekich krain. I chociaż Claymore
wiedział, że nie żaden to człek albo inny potwór, tylko zwykła małpa
z czerwonym zadkiem, wciąż pamiętał spojrzenie załzawionych
oczu, z których pod czerwonym nalotem wściekłości można było
wyczytać błaganie o wyzwolenie, obojętne jakie.
Nie potrafisz już? - pomyślał teraz Claymore, wciąż widząc te
oczy. Nie wiedział tylko, czy te odgrzebane z pamięci, czy te
widziane przed chwilą, w ciemnym, śmierdzącym wnętrzu obórki.
Nieważne, było w nich takie samo szaleństwo i błaganie.
I podjął decyzję. Nie była zbyt trudna, jak sam skonstatował z
pewnym zdziwieniem. Ja wciąż potrafię, przemknęła tylko myśl.
Dziwna myśl, zabijać z litości.
**#
Ostrze błysnęło słabo, odbiło wąski promień światła, wpadający
przez niskie drzwi. Claymore stanął bez ruchu. Czekał, aż oczy
przywykną do ciemności. Starał się oddychać ustami, ale odór wciąż
dochodził z jednakową siłą, słodkawy i obezwładniający.
W każdej chwili spodziewał się ataku, kolejnego rozpaczliwego
skoku, który powstrzyma tylko zakuta na szyi obroża. Ale nic
takiego nie następowało. Kiedy zaczął już widzieć lepiej, dostrzegł
nieforemną, ciemną bryłę pod ścianą, tam gdzie i poprzednim razem.
Kontury były nieostre, zlewały się z mrokiem, lecz zauważał jakiś
ruch, jakby skulonym nieszczęśnikiem wstrząsały dreszcze.
Podzwaniały ogniwa luźno zwisającego łańcucha.
Claymore ochłonął nieco po swej nagłej i niespodziewanej
decyzji. Zaczynał nawet żałować.
Zastanawiał się ponuro jak, do diabła, ma to zrobić. W ciemnym
wnętrzu, o polepie pokrytej odchodami, na których łatwo się
poślizgnąć. Jak zabić coś, co rzuca się z pazurami do twarzy, jest
przerażająco szybkie i pełne nienawiści. Jak drapieżne zwierzę,
zapędzone w kąt bez wyjścia.
Gorzej niż zwierzę. Bo pod szaleństwem i rozpaczą w
błyszczących oczach kryła się inteligencja.
Ale nie mógł się przecież wycofać. Z niepokojem spostrzegł, że
zwilgotniały mu dłonie, przełożył rękojeść do drugiej ręki, otarł
skórę o spodnie. Klinga znów złowiła wpadający z zewnątrz promień
światła, zabłysła w ciemności nędznej obórki. Nieforemna sterta pod
ścianą aż podskoczyła, monotonny jęk przeszedł na chwilę w
urywany skowyt. Łańcuch zabrzęczał głośniej.
Boi się, spłynęło olśnienie. Lęka się ostrza, choć, jak powiadał
Gwidon, sam chciałby pociąć się wszystkim, co wpadnie mu pod
rękę
|
WÄ
tki
|