ďťż

Zatrzymał się, zasapany, z ociekającą potem twarzą i rozejrzał, wypatrując innej drogi do miejsca, w którym grunt znów zaczynał się podnosić...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Wyglądało na to, że droga wiodła potem tunelem wśród gęstej, przesyconej wilgocią roślinności. Ale najpierw musiał przedostać się przez wodę. Był zgrzany, więc nie miał nic przeciwko temu. Nie widział żadnych zwisających pnączy, których mógłby się przytrzymać, szybko zatem odciął krzepki konar i odarł go z gałązek, sporządzając laskę, która miała mu pomóc utrzymać równowagę. Z laską w garści zapuścił się w rozlewisko. Wcale go tak nie ochłodziło, jak się spodziewał. Paskudnie cuchnęło i pełno w nim było brązowych pijawek. Brnął przez wodę, wzbudzając falę zmywającą jakieś szczątki z brzegów. Cały czas musiał odganiać od twarzy chmury tnących owadów. Nadal się rozglądał, lecz chyba musiałby się cofnąć i poszukać innej drogi, bo tutaj trzeba było przejść przez wodę. To go skłoniło do brnięcia przed siebie. Pod powierzchnią tkwiły korzenie, po których można było iść, ale Oba wkrótce zanurzył się aż po pierś, a jeszcze nie dotarł do środka. Woda nim chwiała, co znaczyło, że niezbyt dobrze trzyma się dna. Korzenie były śliskie, nie dawały dobrego oparcia lasce, ale przynajmniej pomagały mu utrzymać równowagę. Był dobrym pływakiem, ale wolał nie myśleć, co jeszcze mogłoby płynąć wraz z nim, więc wybrał brnięcie przez wodę. Drugi brzeg był już blisko, a on właśnie miał wyrzucić laskę i przepłynąć resztę trasy, żeby spłukać z siebie pot, kiedy coś otarło mu się o nogę. Zanim zdążył pomyśleć, co z tym zrobić, „owo coś” mocno go popchnęło, zbiło z nóg i wrzuciło do wody. Jak tylko wpadł w głębinę, stwór oplótł mu nogi. Oba natychmiast pomyślał o potworach, co podobno zamieszkiwały moczary. W trakcie długiej podróży Clovis bawił go opowieściami o bestiach, ostrzegał, żeby był ostrożny - lecz Oba wyśmiewał go, dufny we własną siłę. A teraz krzyczał ze strachu, że potwór go dopadł. Szarpał się dziko, przerażony, i usiłował uwolnić nogi, lecz ziejąca ogniem bestia mocno go trzymała i nie zamierzała puścić. Przypomniało mu się, jak matka zamykała go w boksie, kiedy był mały, jaki się wtedy czuł bezradny i bezbronny. Krzyki Oby niosły się ponad spienioną wodą i wracały z mroków trzykrotnie wzmocnione. Przyszło mu do głowy, że jest zbyt młody, żeby umierać, zwłaszcza w tak okropny sposób. Tyle go jeszcze w życiu czekało. Byłoby niesprawiedliwe, gdyby teraz zginął. Znów krzyknął, rozchlapując wodę i starając się wyrwać. Chciał się wydostać, chciał uciec od okropnego poczucia, że tkwi zamknięty w boksie. Wtedy jego wrzaski nic nie pomagały, więc i teraz nie pomogą. Towarzyszyło mu tylko ich echo. Stwór znienacka mocno nim okręcił, zawirował i wciągnął pod wodę. Oba w ostatniej chwili zdążył zaczerpnąć powietrza. Kiedy znalazł się pod powierzchnią, szeroko otwartymi z przerażenia oczami zobaczył po raz pierwszy łuski bestii. To był największy wąż, jakiego w życiu widział. Ulżyło mu, bo choć olbrzymi, był to jednak tylko wąż. Mógł być gigantyczny, ale był zwyczajnym zwierzęciem - nie jakimś ziejącym ogniem potworem. Zanim gad zdążył mu opleść ramiona, Oba złapał nóż i wyszarpnął go z wiszącej u pasa pochwy. Wiedział, że pod wodą nie będzie mógł pchnąć z taką siłą jak na lądzie. Ale i tak dźgnięcie bestii dawało mu jedyną szansę, no i musiał to zrobić, zanim się utopi. Wyciągał szyję ku zbawczemu powietrzu, lecz powierzchnia coraz bardziej się oddalała, bo opleciony wokół niego wąż wciągał go głębiej i głębiej. Nagle natrafił stopami na coś twardego. Przestał się szarpać ku powierzchni, opuszczał się, uginając kolana. Kiedy już przysiadł jak gotowy do skoku buldog, napiął potężne mięśnie nóg i z całej siły odepchnął się od dna. Wyskoczył z wody owinięty splotami węża. Wylądował na boku, do połowy poza rozlewiskiem, na poskręcanych korzeniach. Gadowi, który posłużył mu za poduszkę, kiedy obaj uderzyli w korzenie, najwyraźniej się to nie spodobało. Opalizujące zielone łuski połyskiwały w słabym świetle, a cuchnąca woda spływała z zapaśników. Łeb węża uniósł się ponad ramieniem Oby. Z czarnej maski patrzyły na niego żółte ślepia. Wysunął się czerwony język i dotknął tak kłopotliwej zdobyczy. Oba uśmiechnął się szeroko. - Bliżej, bliżej, mój pięknisiu. Gad przesuwał się falistymi ruchami po jego ciele, wbijając weń groźny wzrok. Jeśli wąż potrafi się gniewać, to ten na pewno był rozeźlony. Szybki jak błyskawica, Oba złapał stwora za ciemnozielonym łbem i zacisnął krzepką dłoń
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.