ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Szły czarne tłumy z wesołym rozhoworem, ze śpiewem, buńczucznie, z rozwianymi chorągwiami, laskami stukali o przydrożne kamienie, radośni, weseli, jakby na wielki odpust idący.
Gdzie tylko spojrzeć, wszędy można było widzieć sunące gromady ludzkie, zmierzające w kierunku Cieszyna i zewsząd słychać było gwar i śpiewy.
Z daleka już, od Krasnej, od Żukowa, od Trzyńca i z Rajskiego kopca za Frysztatem łowiły oczy mgliste zarysy wież cieszyńskich. Na ich koniuszkach gorzały strzępki słońca, złociły się w błękitniejącej mgle, a szara czworoboczna, zębata wieża Piastowa, stercząca wysoko pod niebo, nad miasto wyrosła, że ludzie tylko na nią patrzyli. Nogami stała we mgle. Toteż każdemu się zdawało, że dzisiaj większa ona niż zazwyczaj, że jakoby na palce się wydziera i pod niebo sięga szczerbatą koroną, żeby tylko nadchodzące tłumy dojrzeć. Tak się wydawało ludziom.
I każdy czuł się w owej chwili potomkiem Piastów, co ongiś tutaj szafarzyli, a potem w zapomnienie poszli. Każdy patrzył po szerokiej ziemi, jako na swoje dziedzictwo, sycił oczy widokiem omglonych Beskidów, co na skraju świata wysokimi graniami przystanęły i niebo podparły, radował się urodzie dolin, wzgórzy i kęp niespodziewanych, przelewających się w łagodnych skłonach pod krańce spojrzenia, podobnych w swej krasie do uśmiechu dziewczyny młodej.
Radowali się ludzie, patrzący teraz z wyżyn na swoją ojcowiznę, i w oczy brali jej krasę. Toteż serca wszystkich jakoby rzetelnym miodem się napełniły.
I to taki cud-ziemię mieliby stracić? Jak żyw nigdy!
119
m
Do Polski musi wrócić, bo to jej dziecko rodzone, które kiedyś jakoby matka, biedą przyciśnięta w poniewierkę ludziom obcym oddać musiała, żeby im za pasterkę służyła. Naharowała się chudziątko, naharowała przeróżnym obcoplemieńcom, przez długi czas natrapiła się w obcej służbie, a teraz by znowu miała pójść na nową ciężobę?...
Jak żyw nigdy!... Do Polski musi powrócić, bo to jej matka rodzona! A jeżeliby ktoś nie chciał pozwolić!... Maryjko święto!... Tego walić lagą po łbie, a tęgo walić, by im się odniechciało po wsizystkie czasy, amen!...
Tak myśleli wszyscy, idący dzisiaj na wiec do Cieszyna,
Schodzili z kęp w dolinę Olzy, gdzie się ich miasto rozsiadło, i patrzyli znowu z radością na trzepocące się chorągwie polskie.
Zaroiły się w końcu ulice Cieszyna nieprzeliczonym pogłowiem ludzkim, roz tętniły się znowu bruki, rozbeł-tały ogromne krzyki, rozśpiewały polskie pieśni.
,v..Jeszcze Polska nie zginęła!" leciał śpiew z jednej ulicy, ponad dachy wypływał, w słońcu się złocił.
A z drugiej znowu Czerwony Sztandar", z innej Płyniesz Olzo po dolinie", i Nie rzucini ziemi, skąd nasz' ród" i Boże coś Polskę" i Oto dziś dzień krwi i chwały"... mieszały się melodie, śpiewane mocno a hardo, po gazdowsku.
Rozśpiewały się ulice, roztętniły się bruki, czarne rzeki płynęły na cieszyński : rynek, zlewały w ogromny tłum,' a ciepły wiatr rozwiewał sztandary nad ich głowami, szumiał nimi, w fałdy rozwijał i daleko w pola pozacieszyńskie niósł ostatki śpiewów ludzkich. , Ś
Jak rynek szeroki i długi, wypełniony po ostatnie miejsce. 'ih >
Kolebie się ogromny tłum, faluje, raz wybuchnie ogromnymi krzykami ó Polsce, drugi raz znowu zahu-
120
czy wezbranym śpiewem, okna zaludniają się głowami, a na ratuszu siedzi starosta, pięści gryzie w wściekłości i po niemiecku pieronuje.
Koło ćzyszczarni trybuna się bieli.
Wychodzi na nią ksiądz Londzin.
Niech żyje pater Londzin! Niech żyje! - krzyczy rynek.
Przewala się krzyk po mieście, rośnie i rośnie, a na ratuszu, spoza firanki, starosta cieszyński na rynek ślepi i ze złości się pieni.
Ksiądz Londzin mówi.
Rozwiały mu się siwiejące włosy na ciepłym wietrze, rozgorzały zapadłe lica, w oczach płomienie goreją.
Lecą słowa nowe, jeszcze nie słyszane, gołębice białe, a na ludzi tłumem spadają, a ludzie podchwytują je i tamtym, co na ostatnim krańcu rynku uszu nadstawiają, podrzucają szczodrobliwie. I coraz krzyczą:
Niech żyje Polska!...
Precz z Austrią!...
Ś Niech żyje polski Śląsk!...
- Niech żyje Rada Narodowa!...
Ksiądz Londzin znowu mówi. O krzywdzie, co tyle lat trwała, o Bogu, co sprawiedliwością szafarzy, o Polsce, co powstaje, o wszystkim, czego tamte serca łakną. Rozpłomienia się drobna postać na trybunie, urasta w oczach ludzkich do rozmiarów proroka biblijnego, co wieść radosną o obiecanej ziemi głosi, swoimi słowami serca wszystkich z piersi wyważa, podnosi, wskrzesza, do siebie zgarnia i wiedzie złocistym szlakiem, cud ogromny czyni, albowiem w onej chwili przebiegają między tłumem jakby płomienie wielkie, rozpalają się w pożary, wszelkie czucia ludzkie na szczere złoto topią...
Tak jest! zrywają się ogromne wołania. Tak jest! My chcemy Polski!...
Precz z Austrią!...
Śląsk musi należeć do Polski!...
A na ratuszu przez szparę w bramie żandarmi patrzą, a starosta rzuca się po ratuszowej świetlicy, pięśćmi wali po biurku i przemyśliwa, jakby tamtych powystrzelać.
Gustlik słucha, a radość w nim pęcznieje.
Krzyczy wraz z innymi, unosi się, śpiewa, przytakuje Londzinowym słowom, zapala się, a czuje, że to widomy cud się dzieje, że to Śląsk po sześciuset latach powstaje, ową ścieżkę do reszty wyrębuje, do Polski się garnie, w jej okna tłucze i woła, żeby drzwi otworzyła i do siebie wpuściła.
Po księdzu Londzinie wychodzi poseł Reger.
Jego słowa, to już żagwie płonące, rzucane spoza głowy, to już kamienie ciężkie a ostre, co spadają gradem na walącą się kalenicę, to uderzenie perlików, tłukących w zapamiętaniu o kruszejącą ławicę węgla.
Burza zrywa się na rynku, wyrastają lasy rąk i pięści zaciśniętych, kłębią się krzyki coraz większe, pod niebo lecą ciężkimi bryłami.
Na trybunę wydziera się komisarz.
Nie wolno!... Nie wolno!... bełkocze.
Do czyszczarni z nim! ryczy tłum i laskami sięga przerażonego urzędnika.
Utopić bestię!... Na latarni powiesić!... Co znaczy, że nie wolno?... Wolno! Już nie ma Austrii!
Kobiety zdzierają komisarza z trybuny, pięściami okładają.
A ty potworo!... Jeszcze tu będziesz pyskował!...
I znowu tętnią ogromne słowa, ciężkie, podkute, prują zasłuchaną ciszę na strzępy, orzą dziobami w sercach ludzkich, na wierzch odwalają w nich skiby, szarpią, w wichurę porywają i nicsą, i niosą...
122
Skończył ostatnim mocnym zdaniem. Jakby młotem ostatni gwóźdź do trumny wroga wbił.
Niech żyje Polska! Niech żyje polski robotniczy Śląsk!
Wystrzeliły pod niebo krzyki, ogromnym tłumem wyleciały nad miasto, w przeciągłe grzmoty zamieniły
|
WÄ
tki
|