ďťż

Wyruszyli więc: Steve, Steve myślach przeklinający siebie za głupotę, a z nim Yar Ali, przekonany, że i tak wszystko spoczywa w ręku Allacha...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Skromne oszczędności wystarczyły im na zakup wielbłądów oraz niewielkich zapasów przed śmiałą wyprawą w nieznane. Ich jedyną wskazówką były niejasne pogłoski mówiące o położeniu Kara - Shehr. Minęło wiele dni męczącej podróży, poganiania zwierząt, oszczędzania żywności i wody. Potem, głęboko w pustyni, spotkała ich burza piaskowa, w której stracili wielbłądy. Przez długie mile pieszej wędrówki wśród piasków, atakowani przez palące słońce, utrzymywali się przy życiu tylko dzięki szybko ubywającej z manierek wodzie i żywności z sakwy Yar Alego. Nie myśleli już o odnalezieniu legendarnego miasta. Parli ślepo naprzód, w nadziei, że trafią na źródło. Za nimi, w odległości możliwej do przejścia pieszo, nie było żadnej bazy. Podjęli desperacką, ale jedynie możliwą próbę. Jastrzębie w białych burnusach spadły na nich wynurzywszy się z kryjącej horyzont mgiełki. Skryci za niewysokim, pospiesznie usypanym wałem, przyjaciele wymieniali strzały z okrążającymi ich z pełną szybkością jeźdźcami. Kule Beduinów ryły ich osłonę, sypały w oczy fontanny piachu, odrywały z ich ubrań strzępy materiału. Szczęście uśmiechnęło się do nich dopiero teraz, przyszło do głowy Clarneyowi. Wymyślał sobie od głupców. Cóż to za obłąkane przedsięwzięcie! Przypuszczać, że dwóch ludzi może dotrzeć tak daleko w głąb pustyni i przeżyć, nie mówiąc już o wydobyciu z otchłani tajemnic minionych wieków! I ta idiotyczna historyjka o szkielecie, który w martwym mieście trzyma w ręku ognisty kryształ - brednie! Absolutna bzdura! Musiał być szalony, że w to uwierzył - zdecydował z trzeźwością będącą efektem wyczerpania i niebezpiecznej sytuacji, w jakiej się znalazł. - No dobra, stary koniu - rzekł biorąc strzelbę. - Ruszajmy. Los zdecyduje, czy umrzemy z pragnienia, czy też zastrzelą nas bracia pustyni. Tak czy owak, nie ma po co tu siedzieć. - Bóg postanowi - zgodził się uprzejmie Yar Ali. - Słońce wędruje na zachód i wkrótce ogarnie nas chłód nocy. Może jeszcze znajdziemy wodę, sahibie. Spójrz tam, na południe od nas teren się zmienia. Clarney osłonił oczy od blasku zachodzącego słońca. Za nagim płaskim kilkumilowym pasem krajobraz istotnie stawał się bardziej urozmaicony. Widoczne były jakieś wzgórza. Amerykanin zarzucił karabin na ramię i westchnął. - Walimy naprzód. Tutaj i tak jesteśmy tylko żarciem dla sępów. Zaszło słońce. Księżyc zalał morze piasków magicznym srebrnym światłem. Połyskiwały uformowane przez wiatr długie wydmy. Krajobraz sprawiał wrażenie zamarzniętego, zamarłego nagle w bezruchu morza. Steve klął pod nosem nękany pragnieniem, które lękał się zaspokoić. Zalana księżycowym blaskiem pustynia była piękna - niby zimna marmurowa bogini wabiąca mężczyzn do zguby. Co za szaleńcza wyprawa! - powtarzał co krok zmęczony umysł Amerykanina. Z każdym stąpnięciem Płomień Assurbanipala skrywał się coraz głębiej w labirynty nierealności. Równina przestała być zwyczajnym, rzeczywistym pustkowiem - przysłoniła ją szara mgła wieków, w której śniły się rzeczy minione. Clarney potknął się i zaklął. Czyżby już padał? Yar Ali sunął przed siebie lekkim, nie znającym zmęczenia krokiem człowieka z gór. Steve zacisnął zęby zmuszając się do większego wysiłku. Wychodzili wreszcie w mniej płaski teren i marsz stał się trudniejszy. Wąskie przejścia między wzgórkami falistymi liniami przecinały grunt. Większość z nich była niemal całkowicie zasypana piaskiem. Nigdzie nie było ani śladu wody. - Ta kraina obfitowała kiedyś w oazy - stwierdził Yar Ali. - Allach jeden wie, ile stuleci temu pochłonęły ją piaski, tak jak to się stało z tyloma miastami w Turkiestanie. Parli naprzód, niby dwa upiory w szarej krainie śmierci. Księżyc chylił się ku zachodowi, czerwieniejąc złowrogo. Mglista czerń opadła na pustynię, zanim doszli do miejsca, skąd mogliby dojrzeć, co znajduje się za pasmem wzgórz. Nawet ogromny Afgańczyk powłóczył nogami, a Steve tylko straszliwym wysiłkiem woli utrzymywał się w pozycji wyprostowanej. Dotarli wreszcie na jakby grań, za którą teren opadał łagodnie ku południowi. - Odpoczniemy - zdecydował Steve. - Nie ma wody w tym piekielnym kraju. Nie ma sensu tak ciągle iść. Nogi mam już tak sztywne, jak dwie lufy strzelb. Nie zrobię ani kroku więcej, choćbym miał przez to stracić życie. Tu, od południa, jest coś w rodzaju ściętego urwiska. Sięga do ramion. Prześpimy się pod nim. - Czy będziemy trzymać wartę, sahibie? - Nie - odparł Clarney. - Jeśli Arabowie poderżną nam gardło we śnie, to tym lepiej. I tak już po nas. Uczyniwszy to pełne optymizmu spostrzeżenie zwalili się bezwładnie na piasek. Yar Ali stał jeszcze, wpatrzony w mylącą wzrok ciemność, zmieniającą usiane gwiazdami niebo w mroczne, pełne cieni studnie. - Coś tam jest na horyzoncie, na południe od nas - mruknął niespokojnie. - Wzgórze? Trudno powiedzieć. Nie ma nawet pewności, że naprawdę coś widać. - Zaczynasz już dostrzegać miraże - rzucił poirytowany Amerykanin. - Kładź się i śpij. I z tymi słowami zasnął. Obudziło go świecące mu prosto w oczy słońce. Pierwszym odczuciem po przebudzeniu było pragnienie. Zwilżył wargi wodą z manierki. Zostało jej jeszcze najwyżej na jeden łyk. Yar Ali spał jeszcze
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.