ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Skromne
oszczędności wystarczyły im na zakup wielbłądów oraz niewielkich zapasów przed
śmiałą wyprawą w nieznane. Ich jedyną wskazówką były niejasne pogłoski mówiące o
położeniu Kara - Shehr.
Minęło wiele dni męczącej podróży, poganiania zwierząt, oszczędzania żywności i
wody. Potem, głęboko w pustyni, spotkała ich burza piaskowa, w której stracili
wielbłądy. Przez długie mile pieszej wędrówki wśród piasków, atakowani przez
palące słońce, utrzymywali się przy życiu tylko dzięki szybko ubywającej z
manierek wodzie i żywności z sakwy Yar Alego. Nie myśleli już o odnalezieniu
legendarnego miasta. Parli ślepo naprzód, w nadziei, że trafią na źródło. Za
nimi, w odległości możliwej do przejścia pieszo, nie było żadnej bazy. Podjęli
desperacką, ale jedynie możliwą próbę.
Jastrzębie w białych burnusach spadły na nich wynurzywszy się z kryjącej
horyzont mgiełki. Skryci za niewysokim, pospiesznie usypanym wałem, przyjaciele
wymieniali strzały z okrążającymi ich z pełną szybkością jeźdźcami. Kule
Beduinów ryły ich osłonę, sypały w oczy fontanny piachu, odrywały z ich ubrań
strzępy materiału. Szczęście uśmiechnęło się do nich dopiero teraz, przyszło do
głowy Clarneyowi. Wymyślał sobie od głupców. Cóż to za obłąkane przedsięwzięcie!
Przypuszczać, że dwóch ludzi może dotrzeć tak daleko w głąb pustyni i przeżyć,
nie mówiąc już o wydobyciu z otchłani tajemnic minionych wieków! I ta idiotyczna
historyjka o szkielecie, który w martwym mieście trzyma w ręku ognisty kryształ
- brednie! Absolutna bzdura! Musiał być szalony, że w to uwierzył - zdecydował z
trzeźwością będącą efektem wyczerpania i niebezpiecznej sytuacji, w jakiej się
znalazł.
- No dobra, stary koniu - rzekł biorąc strzelbę. - Ruszajmy. Los zdecyduje, czy
umrzemy z pragnienia, czy też zastrzelą nas bracia pustyni. Tak czy owak, nie ma
po co tu siedzieć.
- Bóg postanowi - zgodził się uprzejmie Yar Ali. - Słońce wędruje na zachód i
wkrótce ogarnie nas chłód nocy. Może jeszcze znajdziemy wodę, sahibie. Spójrz
tam, na południe od nas teren się zmienia.
Clarney osłonił oczy od blasku zachodzącego słońca. Za nagim płaskim
kilkumilowym pasem krajobraz istotnie stawał się bardziej urozmaicony. Widoczne
były jakieś wzgórza. Amerykanin zarzucił karabin na ramię i westchnął.
- Walimy naprzód. Tutaj i tak jesteśmy tylko żarciem dla sępów.
Zaszło słońce. Księżyc zalał morze piasków magicznym srebrnym światłem.
Połyskiwały uformowane przez wiatr długie wydmy. Krajobraz sprawiał wrażenie
zamarzniętego, zamarłego nagle w bezruchu morza. Steve klął pod nosem nękany
pragnieniem, które lękał się zaspokoić. Zalana księżycowym blaskiem pustynia
była piękna - niby zimna marmurowa bogini wabiąca mężczyzn do zguby. Co za
szaleńcza wyprawa! - powtarzał co krok zmęczony umysł Amerykanina. Z każdym
stąpnięciem Płomień Assurbanipala skrywał się coraz głębiej w labirynty
nierealności. Równina przestała być zwyczajnym, rzeczywistym pustkowiem -
przysłoniła ją szara mgła wieków, w której śniły się rzeczy minione.
Clarney potknął się i zaklął. Czyżby już padał? Yar Ali sunął przed siebie
lekkim, nie znającym zmęczenia krokiem człowieka z gór. Steve zacisnął zęby
zmuszając się do większego wysiłku. Wychodzili wreszcie w mniej płaski teren i
marsz stał się trudniejszy. Wąskie przejścia między wzgórkami falistymi liniami
przecinały grunt. Większość z nich była niemal całkowicie zasypana piaskiem.
Nigdzie nie było ani śladu wody.
- Ta kraina obfitowała kiedyś w oazy - stwierdził Yar Ali. - Allach jeden wie,
ile stuleci temu pochłonęły ją piaski, tak jak to się stało z tyloma miastami w
Turkiestanie.
Parli naprzód, niby dwa upiory w szarej krainie śmierci. Księżyc chylił się ku
zachodowi, czerwieniejąc złowrogo. Mglista czerń opadła na pustynię, zanim
doszli do miejsca, skąd mogliby dojrzeć, co znajduje się za pasmem wzgórz. Nawet
ogromny Afgańczyk powłóczył nogami, a Steve tylko straszliwym wysiłkiem woli
utrzymywał się w pozycji wyprostowanej. Dotarli wreszcie na jakby grań, za którą
teren opadał łagodnie ku południowi.
- Odpoczniemy - zdecydował Steve. - Nie ma wody w tym piekielnym kraju. Nie ma
sensu tak ciągle iść. Nogi mam już tak sztywne, jak dwie lufy strzelb. Nie
zrobię ani kroku więcej, choćbym miał przez to stracić życie. Tu, od południa,
jest coś w rodzaju ściętego urwiska. Sięga do ramion. Prześpimy się pod nim.
- Czy będziemy trzymać wartę, sahibie?
- Nie - odparł Clarney. - Jeśli Arabowie poderżną nam gardło we śnie, to tym
lepiej. I tak już po nas.
Uczyniwszy to pełne optymizmu spostrzeżenie zwalili się bezwładnie na piasek.
Yar Ali stał jeszcze, wpatrzony w mylącą wzrok ciemność, zmieniającą usiane
gwiazdami niebo w mroczne, pełne cieni studnie.
- Coś tam jest na horyzoncie, na południe od nas - mruknął niespokojnie. -
Wzgórze? Trudno powiedzieć. Nie ma nawet pewności, że naprawdę coś widać.
- Zaczynasz już dostrzegać miraże - rzucił poirytowany Amerykanin. - Kładź się i
śpij.
I z tymi słowami zasnął.
Obudziło go świecące mu prosto w oczy słońce. Pierwszym odczuciem po
przebudzeniu było pragnienie. Zwilżył wargi wodą z manierki. Zostało jej jeszcze
najwyżej na jeden łyk. Yar Ali spał jeszcze
|
WÄ
tki
|