ďťż

Więc darł się dalej w górę, licząc już tylko na długą szaleńczą pikę, w którą chciał rzu- cić maszynę z trzech tysięcy metrów...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nagle silnik zaczął przerywać. Zadławił się i potem strzelał raz po raz do gaźnika. Nie było rady. Szczerbiński zamknął gaz i już miał skrzyżować stery, gdy wtem spo- strzegł wydobywający się spod maski kłąb czarnego dymu. Pali się – pomyślał. Nacisnął kran gaśnicy. Ale mosiężny kurek został w jego dłoni. Był widocznie nadpęk- nięty i teraz odłamał się do reszty. Jednocześnie coś trzasło, jedna z Wygiętych blach maski odpięła się i porwana pędem przeleciała obok jego twarzy. Buchnął płomień, w mgnieniu oka przeskoczył na zbiornik zapasowy i na kołnierz kombinezonu pilota. Zahuczał pożar. Szczerbiński poczuł dotkliwe ukąszenie ognia w szyję i puściwszy ster zdusił płomień na sobie. Potem, nie tracąc przytomności umysłu, zamknął dopływ paliwa i opuścił rękojeść wyrzutnika, pozbywając się w ten sposób głównego zbiornika z benzyną. Jego dłonie pracowały jak automaty. Dał pełny gaz, nie myśląc, że tymczasem dostał się pod obiektyw kamery Andrzeja. Szło mu o to, aby jak najprędzej wypalić benzynę, wessać ją do cylindrów, przeszkodzić dalszemu rozpryskiwaniu się i rozlewaniu ognistej cieczy, która objęła mały zbiornik zapasowy i mogła spowodować jego pęknięcie wskutek gorąca. Jednocześnie pchnął maszynę w trawers, aby uniknąć szalejących płomieni. Ale cienka ścianka zbiornika nie wytrzymała. Wygięła się i nagle pękła tuż przy korku. Ogień zahuczał, płomień wydłużył się i sięgnął aż poza wiatrochron. Kombinezon znowu zaczął się tlić na Szczerbińskim, a tuż nad jego głową strzępiły się języki ognia. Przez krótką chwilę Leszka ogarnął strach. Spalę się – pomyślał. Spojrzał w dół. Do ziemi było dwa i pół tysiąca metrów. Nie zdążę – przeszło mu przez głowę, Wtem przypomniał sobie, że przecież rna spado- chron, I od razu uspokoił się, ostygł i postanowił: Muszę zdążyć. Sprawdził pasy, lecz zdecydował się skakać tylko w ostateczności. Pchnął maszynę pionowo ku ziemi. Poleciał w przepaść jak kamień. Zaparło mu oddech. Płomień wydłużył się w parometrową ognistą wstęgę. Czerwony jęzor rwany szalonym pę- dem huczał jak grzmot. Przedostał się do wnętrza i cwałował po przewodach i kablach, po pokrowcach i obiciach, aż zatliły się i dymiły coraz mocniej. Szczerbińskiego wgniotło w oparcie fotela, oślepiło i ogłuszyło prawie zupełnie. Z wysiłkiem odczytywał wysokość. Dwa tysiące... tysiąc pięćset... tysiąc... pięćset metrów... Wtedy zgasł cieknący zbiornik: pęd zdmuchnął z niego płomień jak ze świecy. Samolot pędził w dół, rycząc, wyjąc i gwiżdżąc. Zdawało się, że zgubi stateczniki, rozpadnie się, rozpryśnie się w powietrzu. Wyprowadzić – pomyślał Leszek. Z wysiłkiem położył na sterze drugą rękę i zaczął ciągnąć. Ster opierał się. Między dwiema warstwami opływu tkwił sztywno jak w kleszczach. Szczerbiński wytężył wszystkie siły. Teraz albo odejdą skrzydła – pomyślał – albo kadłub pęknie w połowie i urwą się stery, albo uratuję maszynę. Pociągnął z całych sił. Ster z wolna poddawał się wprowadzając nowy spazmujący ton do kwiku i piania fletnerów drących powietrze. Samolot szedł po łuku. Siła odśrodkowa coraz mocniej przyciskała pilota, nalewając mu ołowiem członki. Czuł, jak krew odpływa mu z twarzy i jak doznaje zawrotu głowy, który pogrąża go w ciemność. Omal nie stracił przytomności. Kiedy wreszcie maszyna znalazła się w położeniu horyzon- talnym, odetchnął z ulgą. Zdawało się, że niebezpieczeństwo minęło. Spojrzał na ziemię. Miał dwieście metrów i lotnisko pod wiatrem, trochę za blisko na lą- dowanie po prostej. Przez mgnienie oka zawahał się: czy maszyna wytrzyma gwałtowny ślizg? Wtem poczuł swąd spalenizny i zaraz potem zobaczył płomień oblizujący łakomie po- kład między orczykiem a burtą. Widocznie zdmuchnięty pędem pożar tlił się jeszcze we- wnątrz kadłuba, a teraz na nowo ogarniał przewody. Kombinezon na nogach pilota tlił się i dymił obficie. Szczerbiński nie namyślał się dłużej; miał tylko parę sekund czasu, zanim płomień obej- mie całą kabinę. Wycofał szybko nogę kładąc maszynę na skrzydło i skrzyżował lotki. Ziemia spłynęła w bok i zaczęła sunąć ku niemu z prawa coraz prędzej. Na wprost odcinał się prostokątny blok hangaru, a pośrodku lotniska czerniały sylwetki Greya, Gałeckiego i kilku chłopców. Dalej na lewo kładł się w głęboki wiraż samolot Kra- mera. Wszystko to odbiło się w świadomości Leszka niejako bez jego udziału, jak w zwierciadle. Myślał teraz tylko o płonącej kabinie, usuwając się w bok, aby uniknąć gry- zącego dymu i ognia. Pęd wiatru znosił płomienie na zewnątrz i tylko dzięki temu Szczer- biński mógł pilotować. Ale na parę metrów od ziemi trzeba było wyrównać. Zakrył twarz ramieniem i zaczął lą- dować. Płomień kąsał go i przez rękawice parzył dłoń na sterze. Chłopiec zacisnął zęby. Już niedługo – pocieszał się. – Już zaraz. Podwozie przylgnęło do ziemi. Płoza egona wyorała w murawie wąski ślad ostrogi. Sa- molot zwolnił biegu i stanął. Jednocześnie ogień objął cały środek kadłuba. Szczerbiński wyskoczył z jego furczących języków i szybko ściągnął tlejący kombinezon
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.