ďťż

Ślubował nigdy więcej nie narzekać na los i w zamian błagał o jeden jedyny rozbłysk prawdziwego natchnienia, o to tylko, by raz w życiu dana mu była moc stworzenia majstersztyku...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Wzniósłszy oczy ku drewnianemu Zbawicielowi rozpiętemu na krzyżu pod sklepieniem wurzheimskiej katedry szeptał: „Raz jeden dopomóż mi przekroczyć moją własną miarę. Pozwól, by wypełniły mnie harmonia i lekkość. Będę pracował bez pożywienia i snu, ale spraw, bym w radosnym uniesieniu dojrzał wreszcie, jak pod dotknięciem mego pędzla wyłania się z niebytu doskonałość. Przecież możesz to uczynić..." Mistrz Hans otworzył oczy. Przyniesiona pod powiekami wizja płonącego stosu szybko się rozpłynęła. Przed nim, oparte o przeciwległą ścianę, stały dwie wysokie i wąskie, biało zagruntowane tablice. Trzecia, tak samo wysoka, lecz znacznie szersza, leżała na podłodze i nie była jeszcze przygotowana do malowania. Te puste, kształtów i barw czekające płaszczyzny, miały stać się ołtarzem. Wypełnić je miało wyobrażenie Sądu Ostatecznego, jakim swą cechową kaplicę zapragnęli ozdobić kowale i płatnerzy Wurzheimu. Chcieli patrzeć na piekło, co będzie ich przerażać. Na niebo, co obiecywać będzie radosne wyzwolenie od ziemskiego cierpienia. I na wagę, której szale będą ciężko opadać pod chwalebnym balastem zasług i cnót ludzi sprawiedliwych, a lekko unosić beznadziejną nieważkość grzeszników. Starsi cechu, którzy na samym początku Wielkiego Postu zjawili się u Mistrza Hansa, zdawali się doskonale wiedzieć, jakich malowideł oczekują. Bez trudu odgadł, co obejrzeli, nim postanowili udać się do niego, i kogo powinien naśladować, by zadowolić ich gusty. Wszystko układało się typowo i prosto. A przecież teraz zwlekał z rozpoczęciem pracy. Po raz setny odżywała w nim nadzieja, powoli dojrzewał nastrój, w którym zamówienie jawić się mogło jako wyzwanie i jeszcze jedna, ostatnia już może, szansa. Znowu zaczynał wierzyć, że uchroni się przed stworzeniem czegoś, co będzie tylko krzywym, bladym odbiciem o wiele doskonalszych wzorów. Że nareszcie uda mu się wyrazić więcej, wzbić się wyżej. Wstał i postąpił dwa kroki w kierunku prawej tablicy. Tak samo jak poprzedniego dnia, jak przed tygodniem i przed miesiącem, wbił wzrok w nie tkniętą biel. Gdybyż mógł poprzez nią dostrzec choćby zarys upragnionej kompozycji! Jak właściwie znajdowali ją ci najwięksi? W jaki sposób odciskali piętno swego talentu w starych, znanych motywach? Nie pokazywali niczego nowego, bo przecież nawet oni nigdy nie widzieli wylotu piekielnej otchłani. Ani Bramy Niebios. Czyż jednak mistrzem największym z największych nie stałby się ten, co by je ujrzał naprawdę? Mijały minuty i kwadranse, a on nie zmieniał pozycji. Nie dawał wytchnienia oczom. Krótki zimowy dzień dobiegł końca i pracownię wypełnił szybko gęstniejący i wszystko pochłaniający mrok; tylko biała płaszczyzna przyszłego obrazu wciąż ostro odcinała się od otoczenia. Zdawała się świecić. I oto nagle Mistrz Hans pojął, że jasny prostokąt staje się bramą, przejściem do rozległych, w bezkresną dal sięgających obszarów. Przestrzeń wzywała go ku sobie, przyciągała go z niezwykłą mocą. Zafascynowany zbliżył się, stanął na jej progu. Zrazu nie dostrzegł niczego; druga strona ziała ciemną pustką. Potem zatańczyły w tej pustce wielobarwne światła, a jednocześnie w niewiadomy sposób objawiło się Mistrzowi, że punkt, w którym się znajduje, bardzo odległy jest od fundamentów czy też ode dna owego świata. I nie stoi w miejscu, lecz ze straszliwą szybkością dokądś się przesuwa. Nie potwierdzało tego żadne doznanie zmysłów (roztańczone światła cały czas utrzymywały się na poziomie jego oczu i ani nie zbliżały się, ani też nie oddalały od niego; nie czul również najlżejszego powiewu), a jednak dwóch rzeczy był całkowicie pewien — wysokości i pędu. Tego, że u stóp ma przepaść, i tego, że jak strzała nad nią przelatuje. Nie uchwycił momentu, w którym szybkość lotu zmalała, a on sam opadł w dół. Stało się teraz tak, jakby przybył na wurzheimski zamek i ze szczytu najwyższej wieży patrzył na lasy otaczające miasto. Dostrzegł wśród nich rozległą polanę. Trwał tam jakiś ruch, więc wytężył wzrok, a wtedy — z oddalenia i wysokości, w słabym świetle pochmurnego poranka — zobaczył to, czego nigdy nie miał już zapomnieć: wielką, wygrzebaną w ziemi jamę, stojący nad nią szereg wyniosłych sylwetek, sterty nagich albo prawie nagich ciał i zielonego smoka, bestię o połyskliwym pancerzu i płonących białym światłem ślepiach, która wśród ryku, zgrzytów i sapania spychała w dół doczesne ludzkie powłoki. Mistrz Hans nabrał przekonania, że ma przed sobą piekło. Tylko przez kilka chwil dane mu było patrzeć na okrutny pejzaż. Zaraz potem osunął się w gęstą czerń, w głęboką noc bez snów. Ocknął się na podłodze pracowni. Leżąc skulony pod białą deską wciąż nie namalowanego ołtarzowego skrzydła przyglądał się smugom porannego blasku, które wciskały się przez szpary w okiennicach i drzwiach. W jego głowie kłębiły się strzępy obrazów
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.