ďťż

W historii naszej również nie odgrywa szczególniejszej roli, jak na przykład jego zadnieprzańscy towarzysze, z tym może wyjątkiem,1 iż w roku 1663 została tu zwołana...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Słowem, miasteczko niczym się nie wyróżniające; ale podróżny, jeżeli tylko nie śpi w czasie zmiany koni albo nie kosztuje przekąsek u pana Tychonowicza, na pewno z zachwytem poogląda wspaniały chram, urocze dzieło Ra-strellego 26, ufundowany przez Natalię Rozumychę, założycielkę rodu grafów Razumowskich. Sześć wiorst od Kozielca, we wsi Lemiesze, w ubogiej chatce na swołoku, czyli na belce pułapowej, czytamy: „Dom ten wybudowała sługa boża Natalia Rozu-mycha 27 roku pańskiego 1710". A w Kozielcu we wspaniałej cerkwi widnieje napis na marmurowej tablicy: „Świątynię tę zbudowała grafinia Natalia Razumowska w 1724 roku". Dziwne dwa pomniki jednej i tej samej fundatorki! W Kozielcu wynająłem parę niewyszukanych koników wraz z rudym Żydem i pojechałem sobie polną drogą, dokąd mi potrzeba. Było to we wrześniu. Z rana dzień wyglądał ledwie szarawo, a pod wieczór stał się też mokrutki; noc się zbliżała, trzeba było gdzieś znaleźć przytułek, a tu po drodze nie tylko karczmy — nawet marnego szynku nie widać. Nie dojeżdżając do Trubieża, czyli po miejscowemu Trubajła, ujrzeliśmy na zboczu wzgórza wieś. Podjeżdżamy bliżej — rzeczywiście, wieś, ale spalona, i na czarnej ulicy nie ma żywego ducha. A za groblą, z drugiej strony Trubieża, zobaczyliśmy pomiędzy wierzbami i dopiero zaczynającymi się żółcić sadami białe chaty. Przejechaliśmy po grobli obok dwóch hałasujących młynów i znaleźliśmy się w dużej wsi kozackiej. Duże, czyste chaty i nie porujnowane tyny 28 świadczyły o zamożności mieszkańców, ale pierwsza od strony pastwi- 13 ska chata szczególnie mi wpadła w oko i przyciągnęła mię swoim uroczym wyglądem, tak że postanowiłam prosić w niej o nocleg. Deszczyk rosił jednak dość obficie, a gospodarz tej przyjaźnie uśmiechającej się chaty stoi sobie jakby nigdy nic, oparty łokciami na płocie, w nowym kożuchu bez pokrycia, kurzy krótką fajkę i życzliwie patrzy, jak jego ulubieńcy — płowe, kręto-rogie woły — zajadają się w ogrodzie kapustą. Ujrzawszy przez okno takie świętokradztwo, wybiegła z chaty gospodyni i zawołała przez łzy: — Czegóż ty stoisz, stary bezecniku, i patrzysz, jak bydlęta niweczą dobytek? Czemu ich nie zapędzisz do obory? — Zapędzałem je trzydzieści lat, niech teraz inni zapędzają — odparł gospodarz całkiem obojętnie i w dalszym ciągu pykał fajkę. — Boże! Co ja mam z tobą! — znowu zawołała gospodyni. — Żebyś chociaż zdjął kożuch; przecie widzisz, że deszcz pada! — No to co? Niech sobie pada z Bogiem! — Jak to — co! Koisuch zniszczysz! — No to co, mogę zniszczyć, mam drugi. — Można mu kołki ciosać na głowie, a on będzie swoje gadał — ofuknęła męża gospodyni i pobiegła wyganiać bydło z ogrodu. Gospodarz popatrzył za nią i uśmiechnął się z zadowoleniem. Spodobała mi się jego iście ehaehłacka29 maniera i wychyliwszy się z bryczki powitałem gospodarza życząc mu dobrego wieczoru, na co odrzekł: — Dobry wieczór i wam, dobrzy ludzie! A czy daleko Bóg prowadzi? — dodał wkładając czapkę. •'• ť — Niby niedaleko, a jednak dzisiaj nie dojedziemy — odpowiedziałem wyłażąc z bryczki i spytałem rozciągając słowa: — A czy nie można by u was, dziaduniu, zanocować? • J4 — Dlaczego nie można, można, błogosław Boże! Chata niemała, a myśmy dobrym ludziom radzi. Przy tych słowach otworzył wrota i bryczka wsunęła się na podwórze. — Prosymo pokomo do gospody! — powiedział mi gospodarz, kiedy wszedłem na podwórze. Widać było, że starał się wymawiać słowa z rosyjska. Wszedłem do chaty; panowała tam prawie ciemność, ale zauważyłem, że chata była przestronna i czysta. — Prosymo pokorno, sadowyteś — mówił gospodarz wskazując na ławę. — A ja tymczasem powiem swojej starej, żeby nam coś zaświeciła — dodał wychodząc z izby. Po chwili weszła do izby staruszka ze świecą i postawiwszy ją na stole, cicho wróciła do drzwi i stanęła w milczeniu, ze złożonymi na piersiach rękami. Miała na sobie schludną niemiecką suknię i takiż czepek. Zdziwiło mię to. „W jaki sposób — pomyślałem — znalazło się coś podobnego w chłopskiej chacie?" Wkrótce po staruszce wszedł do izby gospodarz niosąc na ręku zapłakane dziecię. Dziecię ujrzawszy staruszkę rozchyliło usteczka, uśmiechnęło się i wyciąr gnęło do niej swoje maleńkie rączęta. — Weź go, Mykytowna, do siebie — rzekł gospodarz oddając dziecię staruszce. — Widzisz, jak się boi chłopa? Wiadomo — pańskie dziecko — dodał głaszcząc je po główce swoją szeroką, kościstą dłonią. Miałem w kieszeni cukierki. Muszę zaznaczyć, że ten produkt zawsze woziłem z sobą w czasie moich wędrówek po Małorosji, gdyż niczym się tak szybko nie zaskarbi względów mojego ponurego rodaka, jak okazaniem czułości jego dziecku. Toteż często i z dobrym skutkiem stosowałem tę taktykę. Podałem cukierek dziecięciu. Z początku patrzyło na 15 l mnie swoimi niezwykle dużymi oczyma, potem milcząco wzięło cukierek i z uśmiechem wsadziło w swoje różowe usteczka. Mogłem się teraz dokładniej przyjrzeć dziecku i staruszce. Staruszka wydała mi się żywym obrazkiem Gerarda Dou 38, a dziecię było cherubinem Rafaela. Uderzyła mię owa czysta, subtelna uroda dziecięca; oczy moje zatrzymały się na tym prześlicznym stworzeniu. Staruszka odniosła dziecię na bok i przeżegnała je, zapewne chroniąc w ten sposób przed złym spojrzeniem, a gospodarz podszedł do mnie i powiedział: — A co, czy nieprawda, że to pańskie dziecko? — Piękne dziecko — odrzekłem i podałem maleństwu jeszcze jeden cukierek. Gospodarz był wyraźnie zadowolony z moich prezentów i zwróciwszy się do staruszki powiedział: — Daj no mi go, Mykytowno, a sama pójdź i poproś mojej starej, może tam coś znajdzie dla nas na podwieczorek, no i... jeśli nie będzie zła, to również tej... po kieliszeczku... domyślacie się, Mykytowno? — My, panie dobrodzieju, jesteśmy ludzie prości — dodał zwracając się do mnie — nie mamy nic takiego słodkiego, ani tej herbaty, ani tego cukru, tylko tak sobie, prosto, po prostemu. Staruszka wyszła z chaty, a on z dzieckiem na rękach zbliżył się do mnie i wyrzekł: — Niech mu się pan teraz przyjrzy, panie dobrodzieju; prawda, że istne książątko? — Skądże się u pana wzięło książęce dziecko? Proszę mi opowiedzieć, na miłość boską — spytałem zdziwiony. — Niech wam, panie dobrodzieju, opowie Mykytow-na, bo z tym była prawdziwa komedia. Widział pan tam, za Trubajłem, spaloną wieś? — Widziałem — odrzekłem. 16 — To dobrze, że pan widział. Otóż ta wieś była kiedyś własnością matki tego dziecka, no i spaliła się do cna. A jego matka... Ale nie opowiem panu, jak się to tam paliło: nie było mię wtedy w domu, więc nie widziałem. Niech Mykytowna sama opowie; wszystko widziała, więc dobrze wie, jak się to stało
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.