ďťż

Jeszcze rok temu jego twarz była młodzieńczo świeża i łagodna, a teraz, proszę spojrzeć, jest wyschnięta jak głowy karaibskich wodzów, jakie przywożą z Oceanii Cookowie i...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nie opuszcza Klubu Jakobinów, a nie zauważone przez innych emocje, jakie nim wstrząsają, sprawiły, że dwa lub trzy razy dostał krwotoku i stracił przytomność. Gilbercie, pan jest wielkim matematykiem, niech pan więc spróbuje obliczyć, jaką ilością krwi zapłaci za krew, jaką utracił Robespierre, szlachta, która go znieważa, księża, co go prześladują, król, który nic o nim nie wie. — Czemu więc przychodzi do jakobinów? — Bo u jakobinów go słuchają, podczas gdy w Zgromadzeniu szydzą. Jakobini, mój drogi, to po prostu minotaur w dziecięcym wieku, jeszcze ssie krowę, choć później pożre cały naród. Robespierre jest typowym jakobinem. Po prostu stowarzyszenie uosabia się w nim, a on jest wcieleniem stowarzyszenia. Idzie z nim krok w krok, nie wybiegając naprzód ani nie pozostając w tyle. Przyrzekłem pokazać panu mały przyrząd, który obecnie jest przedmiotem badań, a którego zadaniem będzie ścinanie jednej, a może dwóch głów na minutę. Otóż spośród wszystkich obecnych tym, który przysporzy owemu narzędziu śmierci najwięcej roboty, będzie adwokacina z Arras, pan de Robespierre. — Doprawdy, hrabio, jest pan czarnowidzem! — rzekł Gilbert. — A jeśli po pańskim Brutusie nie pocieszy mnie choć trochę pański Cezar, mogę zapomnieć o sprawie, jaka mnie tu przywiodła. Przepraszam, ale co się stało z Cezarem? — O, widzi go pan? Rozmawia z osobnikiem, którego jeszcze nie zna, a który w decydujący sposób wpłynie na jego los. Ten człowiek nazywa się Barras. Na wszelki wypadek niech pan zapamięta to nazwisko. — Nie wiem, czy pan się myli, hrabio, ale w każdym razie umie pan wybierać swoje typy. Pański Cezar ma czoło, które domaga się korony, a jego oczy, których wyrazu nie mogę uchwycić… — Bo zwrócone są do wewnątrz… to oczy, co odgadują przyszłość, doktorze. — A co on mówi Barrasowi? — Mówi, że gdyby on. bronił Bastylii, nie zostałaby zdobyta. — Więc nie jest patriotą? — Ludzie tacy jak on wolą pozostać w cieniu, póki nie zdobędą wszystkiego. — Pokpiwa pań zatem i z tego podporucznika? — Gilbercie, o ile pewne jest, że ten — tu Cagliostro wyciągnął rękę w stronę Robespierre’a — wzniesie we Francji szafot Karola I, pewne jest również, że tamten — przesunął teraz rękę w stronę Korsykanina o płaskiej fryzurze — odbuduje tron Karola Wielkiego. — W takim razie — zawołał strapiony Gilbert— nasza wałka o wolność jest bezcelowa? — A któż twierdzi, że ten drugi nie uczyni dla niej z pomocą tronu tyleż, co pierwszy z pomocą gilotyny? — Więc będzie to Tytus, Marek Aureliusz, bóg pokoju, niosący światu pociechę po niedolach wieku kamienia? — Będzie zarazem Aleksandrem i Hannibalem. Zrodzony z wojny, dzięki niej wzrośnie i sam padnie jej ofiarą. Zachęcałem, aby pan obliczył, ile krwi zapłaci szlachta i kler za krew, jaką traci Robespierre. Mech pan weźmie tę krew księży i magnatów, niech pan ją wielokrotnie pomnoży, a nie uzyska pan jeszcze owej rzeki, owego morza krwi, jakie rozleje ten człowiek w trzydniowych bitwach, w których armie liczące pół miliona ludzi oddawać będą sto tysięcy strzałów armatnich. — A co wyniknie z tego zgiełku, dymu, chaosu? — To, co wynika z każdej genezy, Gilbercie. Przypadło nam w udziale pochować stary świat. Nasze dzieci ujrzą narodziny nowego. Ten człowiek to olbrzym, który strzeże jego wrót. Jak Ludwik XIV, jak Leon X, jak August swoim imieniem ochrzci nadchodzący wiek. — A jak nazywa się ten człowiek? — zapytał Gilbert, podbity siłą przekonywania Cagliostra. — Na razie nazywa się tylko Bonaparte — odparł prorok — ale pewnego dnia zabłyśnie jego imię Napoleon! Gilbert wsparł głowę na dłoni i zamyślił się tak głęboko, iż nie spostrzegł, że posiedzenie otwarto, a na trybunę wszedł mówca… Przez całą godzinę trwał w zadumie, z której nie mógł wytrącić go ani hałas zgromadzenia, ani burzliwy ton obrad, gdy nagle poczuł, że na jego ramieniu spoczęła czyjaś potężna dłoń. Odwrócił się. Cagliostro gdzieś znikł, ale zamiast niego ujrzał Mirabeau o twarzy wykrzywionej gniewem. Gilbert spojrzał nań pytająco. — No i co? — zapytał Mirabeau. — Co się stało? — Stało się to, że nas oszukano, wykpiono, zdradzono. Stało się to, że dwór mnie nie chce, że pana wystrychnął, na dudka, a mnie na głupca. — Nie rozumiem, hrabio. — Więc pan nie słyszał? — Czego? — Uchwały, jaka przed chwilą zapadła? — Gdzie? — Tutaj! — Jakiej uchwały? — Cóż to, pan spał? — Nie, rozmyślałem. — Otóż w odpowiedzi na mój dzisiejszy wniosek, aby ministrowie byli obecni na posiedzeniach Zgromadzenia Narodowego, trzej przyjaciele króla mają jutro wystąpić z żądaniem, aby żaden z członków Zgromadzenia nie mógł zostać ministrem w czasie trwania obecnej sesji. Więc cała ta mozolnie wznoszona kombinacja wali się z powodu kaprysu Jego Królewskiej Mości Ludwika XVI. Ale jakem Mirabeau — tu niby Ajax wzniósł zaciśniętą pięść ku niebu — odpłacę im tym samym i jeśli ich dmuchnięcie obalić może ministra, przekonają się, że moje zachwieje Tronem! — Ale mimo to — rzekł Gilbert — wróci pan do. Zgromadzenia i będzie walczył do końca? — zapytał. — Wrócę do Zgromadzenia i będę walczył do końca!… Jestem z tych, co giną tylko pod gruzami. I Mirabeau, choć zdruzgotany, opuścił salę, jeszcze straszliwszy i piękniejszy z tym śladem gromu, jaki boski wyrok wyrył na jego obliczu. Rzeczywiście nazajutrz, na wniosek Lanjuinaisa, mimo nadludzkich wysiłków Mirabeau, Zgromadzenie Narodowe ogromną większością głosów przyjęło następującą uchwałę: „Żaden członek Zgromadzenia nie może zostać ministrem w czasie trwania obecnej sesji. — Ja zaś — zawołał Mirabeau, kiedy dekret został już uchwalony — ja proponuję poprawkę, która w niczym nie zmieni waszej ustawy! Oto ona: „Wszyscy członkowie Zgromadzenia mogą być ministrami z wyjątkiem hrabiego Mirabeau”. Posłowie spojrzeli po sobie, oszołomieni tym aktem odwagi
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.