ďťż

Jedynie d'Harmental przy pierwszych nutach owego solo zadrżał w sposób osobliwy; głos śpiewaczki miał tyle cech podobieństwa z głosem dobrze mu znanym i drogim jego...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Na nieszczęście, pochodnie trzymane przez Godziny, poddanki bogini Nocy, nie pozwalały dojrzeć twarzy solistki osłoniętej woalem w kolorze jej sukni. Słyszał jedynie czysty głos, miękki, dźwięczny, wznoszący się i opadający z tą wymyślną swobodą, którą podziwiał po raz pierwszy na ulicy du Temps-Perdu; każdy ton tego głosu, wyraźniejszego w miarę, jak zbliżali się do brzegu, zapadał w głąb serca d'Harmentala i przyprawiał go o silne drżenie. Galera przybiła wreszcie do brzegu, solistka umilkła, znowu ozwał się chór. Ale d'Harmental, wciąż stojąc, niezdolny do żadnej myśli prócz tej, która go bez reszty pochłaniała, łowił jeszcze uchem owe nutki rozpierzchające się w przestrzeni. - No i cóż to, panie kawalerze - odezwała się diuszesa du Maine - czy jesteś aż tak wrażliwy na urok muzyki, że zapominasz, iż jesteś moim rycerzem? - Och, przepraszam, bardzo przepraszam WAszą Wysokość - rzekł d'Harmental i wyskoczywszy na brzeg podał rękę diuszesie. - Ten głos zdał mi się znajomy i, wyznać muszę, wzbudził we mnie przemożne wspomnienie... - To dowodzi, że jest pan stałym bywalcem Opery - odparła - i że należycie oceniasz talent panny Bury. - Jak to? Ten głos, który dopiero co słyszałem, to głos panny Bury? - zdumiał się d'Harmental. - Jej własny, panie kawalerze, a skoro pan nie wierzysz moim słowom - podjęła z leciutką irytacją - pozwól mi ująć ramię Lavala lub Pompadoura, sam zaś idź przekonać się o tym osobiście. - O, pani - rzekł d'Harmental przytrzymując z respektem ramię diuszesy, która uczyniła już ruch, by je cofnąć - niechaj Wasza Wysokość mi wybaczy. Przebywamy w ogrodach Armidy i drobna pomyłka jest dozwolona wśród tylu czarów. I, podając znów ramię diuszesie, skierował się w stronę pałacu. W tej samej chwili ozwał się słaby okrzyk i choć był tak cichy, dotarł do serca d'Harmentala, sprawiając, że się odwrócił. - Cóż to się dzieje? - spytała diuszesa du Maine zaniepokojona i jednocześnie zniecierpliwiona. - Nic, nic - rzekł Richelieu - to małą Bury dręczą wapory; ale bądź spokojna, pani, choroba ta nie jest niebezpieczna, wiem o tym dobrze... a jeśli tego pragniesz, dowiem się jutro o zdrowie śpiewaczki. W dwie godziny po tym wydarzeniu, tak zresztą drobnym, że w niczym nie zakłóciło uroczystości, ksiądz Brigaud zawiózł kawalera d'Harmentala do Paryża, niemal pod same drzwi wiodące do jego małej mansardy przy ulicy du Temps-Perdu, skąd kawaler wyruszył przed sześcioma tygodniami. V. Zazdrość Pierwszym wrażeniem, jakiego doznał d'Harmental, kiedy wszedł do swojego mieszkania, było uczucie pewnego zadowolenia, że znalazł się znów w pokoiku, gdzie każdy sprzęt budził w nim wspomnienia. Jakkolwiek był nieobecny przez sześć tygodni, wydawało mu się, że rozstał się ze swoją mansardą ledwie wczoraj, bo każda rzecz, dzięki iście macierzyńskim staraniom poczciwej pani Denis, znajdowała się dokładnie w tym miejscu, gdzie być powinna. D'Harmental stał chwilę nieruchomo, rozglądając się dokoła w blasku świeczki, z ekstatycznym niemal wyrazem twarzy: albowiem wszystkie dotychczasowe przeżycia zatarły się nagle w obliczu tych, jakich doświadczał w tym małym zakątku świata. Kiedy pierwsze wzruszenie minęło, podbiegł do okna, otworzył je i pełnym niewypowiedzianej miłości spojrzeniem starał się przeniknąć ciemne szyby okien sąsiadki. Batylda z pewnością spała snem anioła, nie wiedząc, że d'Harmental wrócił, że jest już u siebie, wpatrzony w jej okno, cały drżący pod wpływem miłości i nadziei, jak gdyby to okno miało się otworzyć i przemówić do niego, co było przecie rzeczą niemożliwą. D'Harmental trwał tak bez ruchu przeszło pół godziny, wdychając pełną piersią powietrze nocne, które nigdy przedtem nie wydało mu się tak ożywcze i czyste; i wodząc spojrzeniem to po niebie, to po zamkniętym oknie, pojął dopiero teraz, jak bardzo Batylda stała się nieodzowna w jego życiu i jak głębokim i potężnym uczuciem on ją darzy. W końcu zrozumiał jednak, że nie może tkwić tak do świtu przy oknie, zamknął je, cofnął się i odwrócił, ale znów na widok własnego pokoju oddał się wspomnieniu. Otworzył szpinet, który rozstroił się nieco podczas jego nieobecności, i jął przebierać palcami po klawiszach, narażając się na irytację lokatora z trzeciego piętra. Porzucił szpinet i sięgnął po kartonową teczkę, gdzie schował nie dokończony portret Batyldy. Pastele nieco wyblakły, ale była to nadal podobizna pięknej, niewinnej dziewczyny i kapryśna, zuchwała mordka Mirzy
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.