ďťż

Na tym właśnie polegał jego geniusz — wy­myślał rzeczy, na które każdy mógłby wpaść, a lu­dzie wymy­ślający rzeczy, na które każdy mógłby wpaść, są do­prawdy nie­zwykli...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Ten czło­wiek był tak odru­chowo sprytny, że malo­wał ob­razy, które nie tylko śle­dziły patrzą­cego wzro­kiem po po­koju, ale szły za nim do domu i robiły pranie. Niektó­rzy są pewni siebie, ponie­waż są głup­cami. Le­onard wyglą­dał na kogoś, kto jest pewien siebie, ponie­waż nigdy jeszcze nie znalazł po­wodu, by nie być. Byłby zdolny sko­czyć z wyso­kiego bu­dynku w ra­do­snym stanie umysłu czło­wieka, który zamie­rza roz­wiązać pro­blem gruntu wtedy, kiedy się pojawi. I rze­czywi­ście może go roz­wiązać. — Czego pan od nas potrze­buje? — zapytał krótko Rid­cully. — No cóż, ten... ta rzecz nie może działać ma­gicznie. Jak rozu­miem, w po­bliżu Osi nie można pole­gać na magii. Ale może­cie do­star­czyć mi wiatru? — Je­stem prze­konany, że zwra­casz się do wła­ści­wych ludzi — stwier­dził Veti­nari. Ma­gom wydało się, że zrobił odro­binę zbyt długą pauzę, nim podjął: — Do­skonale opa­nowali mani­pulacje pogodą. — So­lidny szkwał bardzo by po­mógł przy starcie — stwier­dził Le­onard. — Są­dzę, że nie oba­wiając się za­prze­czenia, mogę zapew­nić, iż nasi mago­wie potra­fią za­gwa­ranto­wać wiatr w ilo­ściach prak­tycznie nie­ograni­czo­nych. Czy nie tak, nadrektorze? — Je­stem zmu­szony się z panem zgo­dzić. — Jeśli zatem mo­żemy pole­gać na moc­nym sprzy­jają­cym wietrze, to... — Chwi­leczkę — prze­rwał dzie­kan, który miał uczucie, że ko­men­tarz o wia­trach był ad­reso­wany do niego. — Co wła­ściwie wiemy o tym czło­wieku? Buduje... różne urzą­dzenia i ma­luje obrazy, tak? No więc to bardzo miło z jego strony, ale wszy­scy prze­cież znamy arty­stów, prawda? Nie­roz­ważni sza­leńcy, co do jed­nego. A co powie­cie na Bez­dennie Głu­piego John­sona[ 4 ] ? Pa­mięta­cie parę jego kon­strukcji? Je­stem pewien, że pan da Quirm maluje śliczne obrazki, ale ja na przy­kład potrze­buję trochę więcej dowo­dów jego zadzi­wiają­cego geniu­szu, nim powie­rzę losy świata jego... apara­towi. Pokaż­cie mi choć jedną rzecz, którą potrafi, a jakiej nie mógłby doko­nać kto­kol­wiek, gdyby tylko miał wolną chwilę. — Nigdy nie uwa­żałem się za geniu­sza — zapew­nił Le­onard, spusz­czając skrom­nie głowę i ba­zgrząc coś na leżącej przed nim kartce. — No więc gdy­bym to ja był geniu­szem, raczej bym o tym wie­dział... — za­czął dzie­kan i urwał nagle. Z roz­tar­gnie­niem, prawie nie zwra­cając uwagi na to, co robi, Le­onard wykre­ślił idealny okrąg. Patry­cjusz Veti­nari za najlep­sze roz­wiąza­nie uznał sfor­mowa­nie sys­temu komi­tetów. Coraz więcej amba­sado­rów obcych państw przy­bywało na Niewi­doczny Uni­wer­sytet, zja­wiali się też szefo­wie kolej­nych gildii. Każdy z nich chciał się włą­czyć w proces podej­mowa­nia de­cyzji, jednak nieko­niecz­nie prze­cho­dząc naj­pierw przez proces uży­wania inteli­gencji. Jakieś siedem komi­tetów, uznał, to mniej więcej wła­ściwa liczba. A kiedy po dzie­sięciu minu­tach wy­pącz­kował ma­gicznie pierw­szy pod­komitet, Veti­nari zabrał kilka wybra­nych osób do nie­wiel­kiego poko­iku, powo­łał Komi­tet do spraw Roz­ma­itych i za­mknął drzwi na klucz. — La­tający statek, jak mnie zapew­niono, potrze­buje załogi — oznaj­mił. — Może zabrać trzy osoby. Le­onard musi lecieć, ponie­waż, szcze­rze mó­wiąc, będzie praco­wał nad nim nawet po starcie. Co z pozo­stałą dwójką? — Po­winien się tam znaleźć skryto­bójca — powie­dział lord Dow­ney z Gildii Skry­tobój­ców. — Nie. Gdyby można było skrycie zamor­dować Cohena i jego przyja­ciół, od dawna byliby już martwi — od­parł Veti­nari. — Może więc ko­biece podej­ście? — zapro­pono­wała pani Palm, prze­wodni­cząca Gildii Szwa­czek. — Wiem, że to raczej wie­kowi dżen­telmeni, ale moje człon­kinie są... — Jak mi się zdaje, pani Palm, pro­blem polega na tym, że choć Srebrna Orda po­dobno bardzo ceni towa­rzy­stwo kobiet, jednak nie słucha ni­czego, co owe kobiety mówią. Tak, kapita­nie Mar­chewa? Kapi­tan Mar­chewa Żela­zny­włads­son ze straży miej­skiej stał na bacz­ność, ema­nując gorli­wością i lek­kim zapa­chem mydła. — Zgła­szam się na ochot­nika, sir! — rzekł. — Tak my­ślałem, że pewnie się pan zgłosi. — Czy to rze­czywi­ście sprawa dla straży? — spytał praw­nik, pan Slant. — Pan Cohen zamie­rza tylko zwró­cić skra­dzioną wła­sność jej pra­wowi­tym właści­cielom. — Jest to po­gląd, jaki do tej chwili nie przy­szedł mi na myśl — przy­znał gładko Veti­nari. — Jed­nakże straż­nicy nie by­liby ludźmi, za ja­kich ich uwa­żam, gdyby nie potra­fili znaleźć po­wodu, by aresz­tować kogo­kol­wiek. Ko­men­dancie Vimes? — Spi­sek w celu zakłó­cenia spo­koju powi­nien wy­star­czyć — odparł do­wódca straży, zapa­lając cygaro. — A ka­pitan Mar­chewa jest bardzo prze­konu­jącym mło­dym czło­wie­kiem — dodał Veti­nari. — Z wiel­kim mie­czem — wy­mam­rotał pan Slant. — Per­swazja przy­biera różne formy. Nie, zga­dzam się z nadrektorem Rid­cullym, że po­słanie kapi­tana Mar­chewy to zna­komity pomysł. — Co? — zdziwił się Rid­cully. — Czy ja coś mówi­łem? — Czy sądzi pan, że wysła­nie ka­pitana Mar­chewy to zna­komity pomysł? — Co? Aha. Tak. Dobry chło­pak. Gor­liwy. Ma miecz. — Zga­dzam się z panem — od­parł Patry­cjusz. Umiał kiero­wać komi­tetami. — Mu­simy się spie­szyć, pano­wie. Flo­tylla po­winna jutro wypły­nąć. Po­trzebny nam jeszcze trzeci czło­nek załogi... Ktoś zastu­kał do drzwi. Veti­nari skinął na woź­nego uni­wer­sytec­kiego, żeby otwo­rzył. Mag, znany jako Rince­wind, wkro­czył do pokoju. Pod­szedł blady i za­trzymał się obok stołu. — Nie chcę zgła­szać się na ochot­nika do tej mi­sji — oznaj­mił. — Prze­pra­szam? — nie zrozu­miał Veti­nari. — Nie chcę się zgła­szać na ochot­nika. — Nikt o to nie prosił. Rid­cully ze znu­żeniem pogro­ził mu palcem. — Ale popro­szą, na pewno. Ktoś powie: Zaraz, Rince­wind miewał przy­gody, zna Srebrną Ordę, wie wszystko o okrut­nej i nie­zwy­kłej geogra­fii, świet­nie się nadaje na wy­prawę. — Wes­tchnął ciężko. — Po­tem ja ucieknę i scho­wam się w jakiejś skrzyni, którą i tak zała­dują na ten la­tający statek. Albo nastąpi cały łań­cuch przy­pad­ków, które dopro­wadzą do tego samego. Może mi pan wie­rzyć. Wiem, jak funk­cjonuje moje życie. Dla­tego pomy­ślałem, że po­minę wszystkie te działa­nia i od razu po­wiem, że nie chcę się zgła­szać na ochot­nika. — Mam wraże­nie, że pomi­nąłeś któryś z lo­gicz­nych kroków — za­uważył Patry­cjusz. — Nie, proszę pana. To bardzo proste
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.