ďťż

Tym bardziej, że obdarowywali mnie w dobrej wierze, z przyjaznym słowem i tym dwupalcowym symbolem, jakim żegnano mnie przed zajazdem w Bystrzycy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Wszyscy, razem z woźnicą, rozglądali się bojaźliwie naokoło, jakby w tym ciemnościach można było cokolwiek wypatrzyć. Wpijali wytężony wzrok w czarną knieję, a kiedy ich zapytałem o źródło tego niesamowitego zatrwożenia, unikali odpowiedzi. W ponurych nastrojach wjechaliśmy w przełęcz. Gdzieś tutaj powinien na mnie czekać kocz hrabiego Draculi. Od teraz i ja zacząłem się wpatrywać w ciemność, spodziewając się w każdej chwili zobaczyć światło lamp zapowiedzianego powozu. Czas mijał, a żadnego kocza jak nie było, tak nie było. Podróżni odetchnęli z ulgą. Sprawiali wrażenie, jakby cieszył ich taki właśnie stan rzeczy i jakby mój zawód był źródłem ich radości. Woźnica spojrzał na zegarek, odwrócił się do moich współtowarzyszy i powiedział przytłumionym głosem: - Jesteśmy o godzinę za wcześnie - po czym zwrócił się do mnie po niemiecku: Nikt tu na pana nie czeka, nie ma żadnego powozu. Najlepiej pan zrobi, jeżeli pojedzie z nami do Bukowiny i wróci tu jutro, albo pojutrze. Lepiej pojutrze. Ledwie skończył, konie niespodziewanie zadrżały i zaczęły się płoszyć. W tej samej chwili usłyszeliśmy zbliżający się turkot kół. Pasażerów ogarnęła trwoga, zaczęli kreślić znak krzyża i - w tym dziwnym języku - odmawiać modlitwy, czy może zaklęcia, nie wiem. Nie wiedzieć jak dopędził nas czterokonny zaprzęg, zrównał się z nami, wyprzedził i ostro zahamował. Był to kocz. Od razu odgadłem, że będę miał ostatnią przesiadkę na mojej trasie z Londynu. W świetle latarń zauważyłem, że konie w tamtym zaprzęgu są czarne jak węgiel. Powoził nimi wysoki mężczyzna z długą brodą, którego twarzy, ukrytej pod szerokim kapeluszem, nie można było dostrzec. Zauważyłem tylko błysk jego oczu, które - w bladym świetle kilku lamp - miały jakby czerwonawy odcień. Przybysz odwrócił się w stronę naszego woźnicy, wołając: - Dzisiaj przyjechałeś grubo przed czasem, przyjacielu! - Temu Anglikowi bardzo się śpieszy - odrzekł woźnica, wskazując mnie końcem bata. - I dlatego chciałeś go odstawić do Bukowiny? - warknął nieznajomy. - Mnie, bracie nie oszukasz! Wiem wszystko, a konie mam szybkie - roześmiał się i latarnie oświetliły jego usta o grubych, jasnoczerwonych wargach, zza których na moment błysnęły ostre i białe jak kość słoniowa zęby. Jeden z moich współpasażerów wyszeptał fragment z "Leonory" Bürgera: - Tylko śmierć ściga się z wiatrem... Nieznajomy to chyba usłyszał, bowiem podniósł wzrok na recytującego mężczyznę i uśmiechnął się szyderczo. Pasażer odwrócił głowę, przeżegnał się i podniósł w górę dwa palce. - Podajcie mi bagaże tego pana - zawołał rozkazująco tajemniczy przybysz, na co wszyscy moi towarzysze podróży zareagowali bardzo żywo, pomagając mi ochoczo przełożyć walizy do drugiego powozu. Ponieważ kocz niemalże dotykał boku naszego dyliżansu, mógłbym bez trudu przejść z jednego powozu do drugiego nie dotykając ziemi, lecz nieznajomy wychylił się z kozła, złapał mnie w pół, uniósł w górę jak piórko i miękko posadził w swoim koczu. Potem potrząsnął lejcami, konie zawróciły i skierowały się w ciemną przełęcz. Obejrzałem się za siebie: pasażerowie, jeszcze widoczni w blasku latarń, wciąż żegnali się trwożliwie. Woźnica strzelił z bata i dyliżans wyruszył w dalszą drogę do Bukowiny. Poczułem się nagle bardzo senny. Drżałem na całym ciele, nie mogłem się uspokoić, słowem bałem się. Nieznajomy zarzucił mi na plecy płaszcz, na kolana położył ciepły pled i czysto po niemiecku powiedział: - Noc jest chłodna, mein Herr, a hrabia polecił, żebym pana przywiózł nie tylko całego, ale i zdrowego. Gdyby miał pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śliwowicy. Zrobiło mi się niedobrze. Gdybym miał jakąkolwiek inną możliwość, chętnie bym zrezygnował z tej nocnej przejażdżki. Kocz przez chwilę jechał na wprost, potem nawrócił i znów popędził przed siebie. Zdawało mi się, że już drugi raz przemierzamy ten sam odcinek drogi. Kiedy minęliśmy powtórnie zapamiętany przeze mnie uprzednio charakterystyczny punkt, byłem tego pewien. Miałem ochotę zapytać, co znaczy ten manewr, lecz bałem się otworzyć usta. Zakładałem zresztą, że ów nieznajomy i tak moje uwagi puści mimo uszu. Przy świetle zapałki spojrzałem na zegarek: za parę minut północ. Przeszył mnie dreszcz. Ostatnie wydarzenia nie pozwoliły mi ani na chwilę zapomnieć o przesądach, związanych z tą nocną godziną. Gdzieś w oddali, pewnie w jakiejś chłopskiej zagrodzie, zaszczekał pies
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.