ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Ze sześć już kokardek do różowej dziecinnej sukienki zrobiła i robić zaczęła
siódmą, gdy
zza przepierzenia dał się słyszeć głos nieprzyjemnie brzmiący, bo tak chropawy,
że do przesuwania się piły po drzewie podobny.
Jadwisia, czy ty znów o tej porze przy robocie siedzisz?
Już! syknęła do siebie Jadwiga zaczynają się przyjemności!
Głośno zaś odpowiedziała:
Siedzę, mamo!
Głos za przepierzeniem tonem gderliwej przekory ozwał się znowu:
A położyłaś się spać znów o trzeciej?
Coraz prędzej, prędzej zszywając kokardkę, odpowiedziała:
O trzeciej, mamo!
Za przepierzeniem chrypliwie, niecierpliwie, z gorzką i gniewną wymówką
zajęczało:
Skaranie boże! plaga egipska! śmierć! zginienie! wieczne nieszczęście! Co z
tego będzie? no, i co z tego będzie? Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się! Boże,
zmiłuj się Ty nad nami!
I ucichło, a w zamian rozpoczęło się głuche, monotonne stukanie, dla okurzenia
czy innej
jakiej przyczyny, silnie uderzanych o siebie trzewików. Klap! klap! klap! długo
stukały za
przepierzeniem uderzane o siebie stare, lecz grube podeszwy, a potem stary,
chrypliwy, gderliwy głos zaczął znowu:
Co z tego będzie? Powiedz tylko sama, co z tego będzie? Do czego ty sama siebie
doprowadzisz? Czyż ty nie rozumiesz, do czego siebie doprowadzisz? Jezus, Maria!
Sama zginiesz i matkę zgubisz! Albo ty tego nie rozumiesz? Oho! Nie taka ty
głupia, żebyś rozumieć i
wiedzieć nie miała! Rozum masz! ojej! więcej niż trzeba, a serca tylko mało,
mało, mało!
Jezus, Maria! Żebyś miała serce, to byś pomyślała o tym, co by stało się z
matką, gdybyś ty
zachorowała albo, broń Boże, i co gorszego jeszcze. . . Ale czy t y kiedy o tym
pomyślisz? Czy
ty o matkę dbasz? Czy ty taka córka, żebyś matki spokojność szanowała? Pracować!
pracować! pracować! To bardzo ładnie i możesz chwalić się przed całym światem,
że z własnej
pracy siebie i matkę utrzymujesz! Tobie tylko o to idzie, ażeby chwalić się: Od
nikogo nic
nie potrzebuję! Matkę utrzymuję! Synowie ją opuścili, a ja córka, słaba
dziewczyna, nie opuściłam. Dniami i nocami pracuję, a siebie i matkę ze swojej
pracy utrzymuję! Bracia podli, a
ja szlachetna! Ot, widzicie, jaka ja! Tak, tak! Masz prawo chwalić się, a na
braci wygadywać! Oni opuścili, a ty nie opuściłaś! Masz prawo! masz! Choć bywa
na świecie i tak: że ten,
kto wygląda na złego, jest lepszym od tego, który wygląda na dobrego. Ale ja do
ciebie tego
nie mówię: ty dobra, najlepsza. Boże, zmiłuj się, oj, Boże, zmiłuj się!
Przez cały czas tej mowy Jadwiga milczała i tylko coraz niżej nad robotą
pochylała głowę,
ale kiedy głos za przepierzeniem wyraził filozoficzne zdanie o tym, że często
ten, który wygląda na złego, lepszym jest od tego, który wygląda na dobrego,
blade jej palce drżeć zaczęły
i wypuściły na szarą suknię wijącą się strugę różowej wstążeczki. Rozumiała ona
dobrze, do
kogo odnosiły się te słowa, a zawierająca się w nich niesprawiedliwość rzuciła
jej znowu do
policzków gorące rumieńce. Nie podnosząc głowy, przytłumionym głosem kogoś z
całej siły
żal i gniew swój hamującego, odpowiedziała:
Ja bardzo dobrze wiem o tym, że dla mamy Władyś i Józio zawsze ode mnie lepsi.
Gdybym ja gwiazdy z nieba zdejmowała, a oni w błocie po uszy siedzieli, zawsze
byłabym od
nich gorszą. . .
Gwiazdy! z ironicznym, ochrypłym śmiechem powtórzył głos za przepierzeniem.
Gwiazdy! gwiazdy! Jezus, Maria! Skończenie świata! Ja chcę, żeby ona dla mnie
gwiazdy z
nieba zdejmowała! No, słyszeliście moi państwo? Ja ją proszę, błagam, na rany
Chrystusa, na
popioły ojca zaklinam, aby zdrowie swoje szanowała, po nocach nie szyła, o
świcie nie wstawała, ja o nią tylko troszczę się, o nią drżę, nad nią trzęsę
się, a ona mi wymawia, że gwiazdy
dla mnie z nieba zdejmuje! A gdzież te gwiazdy? jakież te gwiazdy! Śliczne
gwiazdy! Jezus,
Maria! Zginienie zdrowia i życia! Nędzny kawałek chleba, zgryzotą posmarowany!
Niech mama będzie przekonaną głośniej nieco jak wprzódy przerwała Jadwiga
że
gdybym miała marcepany, sama bym ich nie jadła, ale mamę bym nimi karmiła. Cóż,
kiedy
mię na nic innego prócz tego nędznego kawałka chleba nie stać!
Głos za przepierzeniem zaskrzypiał:
Masz tobie! Skończenie świata! Teraz o marcepanach gadać zaczęła! Jezus, Maria!
Nieszczęście wieczne! Czy ja kiedy od ciebie marcepanów wymagałam? Niczego ja od
ciebie nie
wymagam. Talerz krupniku albo parę kartofli z solą, aż nadto dla mnie dobre!
Jednej rzeczy
od ciebie wymagam, o jedno proszę, błagam i ubłagać nie mogę, abyś tak nie
zabijała się robotą. . . Ale czy ty taka, aby tobie serce nad matką i jej
niespokojnością zabolało. .
|
WÄ
tki
|