ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Częste są wśród nich kłótnie, lecz mało wojowni-
r. Nikt nie wyrusza na ścieżkę wojenną prócz mężów odbarzo-h cnotami wojownika, i dlatego tacy oglądają wiele bitew.
Nie, nie jest tak... mój ojciec się myli odparł Mahtori, walając sobie na triumfalny uśmiech, choć jednocześnie z sza-iku dla lat i doświadczeń sędziwego trapera złagodził ostrość
ch słów. Wielkie Noże są bardzo mądrzy i godni imienia ów i wszyscy chcieliby być wojownikami. Chcieliby pozosta-czerwonoskórym tylko wykopywanie kukurydzy. Ale Dakota po to się urodził, aby wieść życie kobiety. Musi bić Pawni nahawów albo utraci imię swych ojców.
Mahtori delikatnie położył rękę na ramieniu trapera i popro-l/ił go w stronę lasku. Gdy znaleźli się w odległości pięćdzie-u i stóp od skraju zarośli, wbił przenikliwe spojrzenie w pocz-Ś i twarz starca i ciągnął dalej przerwaną rozmowę:
Jeżeli mój ojciec ukrył swoich młodych ludzi w tych krzakach, niechaj im powie, aby wyszli. Widzisz przecież, że Dakota
165
I
się nie boi. Mahtori jest wielkim wodzem! Wojownik, który m siwą głowę i wkrótce odejdzie do Krainy Duchów, nie może.mie języka o dwu końcach jak wąż.
Dakota, rzekłem ci prawdę. Od kiedy Wielki Duch uczyń: mnie mężem, żyję w lasach albo na tej pustej prerii, nie mają domu ani rodziny. Jestem myśliwym i samotnie idę swoją ścieżk
Mój ojciec ma dobry karabin. Niech wyceluje w zarosi i strzeli.
Traper zawahał się chwilę, a potem zaczął z wolna czyni przygotowania do złożenia tego niebezpiecznego dowodu praw' dziwości swych słów, pojął bowiem, że bez tego nie zdoła uśpii podejrzeń chytrego Indianina. Zniżając lufę przebiegł oczym różnobarwną zasłonę z liści, starając się dojrzeć, co znajdzie sii pod nimi, a chociaż lata osłabiły i przyćmiły jego wzrok, dostrzą brunatną korę pnia niewielkiego drzewka. Mając ten cel pra oczami podniósł strzelbę i wypalił. Zaledwie kula wyśliznęła się lufy, ręce starca poczęły drżeć gwałtownie. Gdyby zdarzyło się t o sekundę wcześniej, nie mógłby podjąć tak ryzykownej próbj Zapanowała chwila przerażającej ciszy, a on oczekiwał, że lad moment dobiegną go krzyki kobiet. Gdy dym opadł, ujrzał powie wający na wietrze kawałek odłupanej kory i zrozumiał, że ni utracił jeszcze zupełnie dawnej celności strzału. Opuścił strzel na ziemię i z wyrazem najwyższego spokoju zwrócił się do tow; rzysza, pytając:
Cóż, czy to wystarczy memu bratu?
Mahtori jest wodzem Dakotaów odparł przebiegły T< ton i w uznaniu dla prawdomówności trapera położył rękę na se. cu. Mahtori wie, że siwowłosy wojownik, który palił fajkę wielu radach wojennych, nie przebywa w niegodnym towar, stwie. Lecz czyż mój ojciec nie jeździł kiedyś konno, jak boga: wódz białych twarzy, zamiast przemierzać ziemię własnymi k: karni, jak czyni głodny Konza?
Nigdy! Wakonda dał mi nogi i wzbudził chęć ich używi nia. Przez sześćdziesiąt zim i wiosen wędrowałem lasami Ame. ki, dziesięć uciążliwych lat spędziłem na tej otwartej prerii i c: sto musiałem posługiwać się tym, czym Pan obdarzył inne stwi rżenia, gdy chciałem przenieść się na inne miejsce.
Skoro mój ojciec tak długo żył w cieniu lasów, czemuż wy-zedł na prerię? Tu słońce go porazi.
Starzec popatrzył przed siebie żałosnym wzrokiem, a potem wracając się do towarzysza z takim wyrazem twarzy, jak gdyby miał mu zwierzyć jakąś tajemnicę, powiedział:
Spędziłem wiosnę, lato i jesień życia wśród drzew. Nade-ť/ł;i zima, a ja wciąż jeszcze byłem tam, gdzie tak dobrze mi się /vło, w tych spokojnych... ach, tak, w tych poczciwych, zacnych lasach. Tetonie, szczęśliwe były moje sny wtedy, gdy wzrok po-t>izez gałęzie sosen i buków sięgał aż do samej siedziby Dobrego
ucha mojego ludu. Ale zbudził mnie stuk siekier drwali. Przez
u^i czas uszy nie słyszały nic prócz łoskotu wyrąbywanych
. cw. Znosiłem to, jak przystało mężowi, jak przystało wojowni-
Świ, bo był powód, abym to znosił, ale gdy powód ten wygasł,
lanowiłem udać się daleko, by nie słyszeć już tych przeklętych
lasów. Posłyszałem o tych pustych preriach i przyszedłem tutaj,
ckając przed niszczycielskimi zapędami mojego ludu. Powiedz
Dakota, czy nie postąpiłem słusznie?
Indianin słuchał z uwagą tych słów i odpowiedział na pytanie nntencjonalny sposób, w jaki zwykł przemawiać jego naród:
Głowa mojego ojca jest zupełnie siwa. Żył on zawsze po-Ś dzy ludźmi i widział wiele. To, co robi, jest dobre, to, co mówi, 1 mądre. Niechaj mi teraz powie, czy jest pewien, że nie zna
I kich Noży, którzy na wszystkie strony szukają po prerii swo-koni i nie mogą ich znaleźć?
Dakota, to, co powiedziałem, jest prawdą, żyję sam i nigdy '.udaję się z ludźmi, których skóra jest biała, jeżeli... Przerwał ujrzawszy widok, który go równie zdziwił, jak za-okoił. Gdy domawiał tych słów, rozchyliły się nagle przed
krzaki i ukazała się gromada ludzi, których niedawno opus- t (ila których dobra starał się pogodzić zamiłowanie do mówię- ' prawdy z koniecznością uciekania się do wykrętów i wy-
<>W.
W niewielkiej odległości za nimi ujrzano inną grupę ludzi,
[>kich i uzbrojonych, która wynurzyła się zza lasku i sunęła
luksom, podobnie jak nieraz oddział krążowników sunie
bezmiar oceanu ku bogatemu, lecz dobrze strzeżonemu
i rytowi. Mówiąc krótko, na prerii ukazała się rodzina osadnika,
166
167
a przynajmniej ci jej członkowie, którzy byli zdolni do nosze broni. Najwidoczniej pragnęli pomścić doznaną krzywdę.
Kiedy Mahtori i jego towarzysze zobaczyli przybyszów, za częli się z wolna wycofywać spod zarośli, aż przystanęli na wzniesieniu, skąd rozciągał się szeroki, niczym nie przysłonięty widok na otaczającą ich prerię. Wódz postanowił tu się zatrzymać i wyjaśnić sytuację
|
WÄ
tki
|