ďťż

Ta druga litografia sprzed najświętszego dla chrześcijaństwa miejsca znajdzie się po latach – tak jak wszystkie inne z tej podróży – w zbiorach Muzeum Wiktorii i Alberta,...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Najwyraźniej Roberts uznał ją za szczególnie ważną, skoro to właśnie ona zdobi pierwszy tom jego słynnego w Europie dzieła The Holy Land. Pozdrowiwszy lekko zdziwionych sprzedawców dywanów, przed którymi szybko rozstawił sztalugę, zabiera się do pracy. Uwieczni bele ich towaru porozkładane wprost na kamieniach dziedzińca. Jakieś prace remontowe z użyciem drabiny przy oknie na pierwszym piętrze. Senne postacie Arabów i Turków, wsparte o mur, siedzące niemal bez ruchu, w rozgrzanym powietrzu późnego popołudnia. Zupełnie inaczej niż z daleka wyglądają teraz oba portale. Ten prawy jest zamurowany, podobnie jak Złota Brama wychodząca wprost na Oliwną Górę, przez którą mimo to przejdzie Mesjasz w Dniu Ostatecznym. W lewym widzimy solidne, zdobione okuciami drzwi – są zamknięte. I teraz, właśnie w momencie gdy David Roberts kładzie na gruboziarnistym papierze kropki, które na rysunku i późniejszej litografii utworzą guzy okuć zamkniętych drzwi Bazyliki Świętego Grobu, mam ochotę pójść za własnym marzeniem i opisać spotkanie, do jakiego nigdy nie doszło. Pracując świeżo zatemperowanym ołówkiem, przypomniał sobie podróż w górę Nilu: trzy miesiące spędzone w wynajętej feluce – postoje w karawanserajach, zasypane 147 piaskiem pylony świątyń, nadbrzeżne wioski, potężne piramidy, aleje sfinksów, oazy, święte drzewa derwiszów, podrywające się do lotu stada flemingów, leniwe cielska krokodyli, nocne wrzaski szakali, pomruki lwów, nawoływania poganiaczy wielbłądów, bociany brodzące w zaroślach papirusów, wyspy ze świątyniami, piękne, uduchowione twarze przewoźników, ich wieczorne modlitwy, wszystko to w oślepiającym żarze słonecznych dni, a także wschody i zachody słońca, które towarzyszyły mu codziennie z Kairu do Abu Simbel, a potem z powrotem, niczym wielki spektakl natury przygotowany specjalnie dla niego: dziecka Północy, jakim czuł się niewątpliwie przez całą tę wyprawę. Było to w pierwszym okresie podróży, kiedy powrócił po całym dniu szkicowania z Gizech do kairskiego zajazdu El Raszid, poleconego mu przez brytyjskiego konsula w Aleksandrii pułkownika Campbella. Jeszcze wtedy nie był do tego przyzwyczajony: zachód słońca jest tutaj krótki i kiedy pomarańczowa tarcza znika za horyzontem pustyni lub za wieżami minaretów, zapadają absolutne ciemności (powiedzieć można – prawdziwie egipskie), dopiero po chwili rozjaśnione coraz silniejszym blaskiem gwiazd. W takiej właśnie chwili utrudzony nad wyraz zsiadał z wielbłąda: przewodnik i tragarz zarazem ani myślał podać mu jego przybory z trzeciego dromadera ani też zsiąść samemu z własnego wierzchowca: wszystkie te skomplikowane czynności – odwiązywanie troków i rzemieni, układanie pakunków, ostrożne odłożenie teki ze szkicami – Roberts wykonać musiał sam, właśnie w zupełnych ciemnościach, może więc dlatego, spocony i lekko poirytowany, skoro tylko wkroczył do sali zajezdnej El Raszid, sam obładowany jak wielbłąd, natychmiast ułożył rzeczy na podłodze, skinął na służącego, aby je zaniosł do numeru, po czym usiadł przy stoliku i zażądał dla siebie chleba i wina. Sala była pu- 148 sta – tylko w samym jej kącie, niedaleko uchylonego okna, przez które wpadał turkot jakiejś spóźnionej dwukółki, Da-vid Roberts zobaczył mężczyznę: bez wątpienia był Europejczykiem, elegantem i podróżnikiem. Jego twarz pomiędzy dwoma lampkami oliwnymi, pochylona nie nad talerzem, lecz nad sztambuchem, miała wprawdzie w sobie jakieś dalekie orientalne muśnięcie, ale takie pokrewieństwa zdarzało się widzieć Robertsowi zbyt często w salonach Edynburga, Londynu czy wśród francuskiej arystokracji, by wysnuwać z nich jakiekolwiek wnioski. David Roberts nie musi się przyglądać nieznajomemu ani sekundy dłużej, aby zrozumieć, czym się teraz zajmuje: delikatnie, wyjętą z pugilaresu papierową bibułką, rozciera tło dopiero co wykończonego rysunku. Zapewne – tak jak on sam – spędził dzień na robieniu szkiców, a teraz, w zajezdnej izbie po kolacji, poprawia jeszcze to i owo, wiedząc pewnie doskonale, że nic nie jest dla rysownika bardziej zawodne niż właśnie pamięć
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.