ďťż

Prócz niej znajdowali się w karecie: najmłodsza córka, zięć i dwoje wnucząt, a także zwiędła i suchutka, zawsze prawie milcząca bratowa-wdowa, dalej nieodzowna panna do...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
W powozach zaś jechały inne córki z dziećmi, różne osoby określane jaka ciotki lub kuzynki, prócz tego inne panny do towarzystwa, panny szwaczki i panny służące. W pojazdach panowała stateczna cisza. Zwłaszcza w karecie w obecności pani Zuzanny, oprócz małego wnuka Niunia, nikt nie odważył się odezwać nie zapytany. Niunio zaś spał tymczasem. W powozach coś tam szeptano. Głównie jednak wypatrywano, czy starsza pani nie skinie, nie zażąda czegoś, nie zapyta o coś. Na każde jej skinienie pojazdy stawały, jak się okazywało potem przeważnie niepotrzebnie. Główną bowiem i to poważną troską starszej pani było w danej chwili: czy kto nie czuje się źle z powodu podróży, czy już się nie zaziębił, czy mu w ogóle czegoś nie potrzeba. O siebie nie dbała. Zresztą jeździła tak w góry lat 50 przeszło i to wcale nie zawsze dobrymi drogami, i nie w zupełnym bezpieczeństwie jak teraz. Nieraz przed laty, w otoczeniu uzbrojonej karawany strzelców i hajduków, przedzierała się grząskimi ścieżkami leśnymi, okolicą, która rzekomo roiła się od rozbójników. Czasem wymykała się konno naprzód i z jasnym głośnym śmiechem dobrze wyprzedzała karawanę, galopując zawzięcie pod górę czy w dół, a mąż dopędzając ją z trudem, łagodnym wy- Podróż babci 25 razem wyrzutu, który rychło zamieniał się w podziw, bezskutecznie starał się uśmierzać jej przedsiębiorczość. Ale teraz pani Babcia dźwigała na barkach swych odpowiedzialność za pokolenia. Toteż mimo lat 77 z górą, nawet w tak pogodny i ciepły dzień, czuła się trochę podobnie, jak świadomy swej odpowiedzialności dowodzący generał w czasie rozstrzygającej akcji wojennej. Jej regularne i energiczne rysy twarzy koncentrowały się w desperacko niemal zdecydowanym wyrazie ust. Bardzo wysokie i otwarte czoło przeciwstawiało się jak zawsze wszystkim rzekomym niebezpieczeństwom, groźbom i troskom podróży. Mówiła cierpko i krótko lecz spokojnie, bez cienia myśli o opozycji. Troska zaś reszty towarzystwa, która chętnie z podziwem a milcząco koncedowała Babci jej brzemię odpowiedzialności, ograniczała się głównie do tego, by nie odezwać się niepotrzebnie. Oprócz samej Babci wszystko było tak ściszone i nakręcone statecznie, iż wydawało się, jakby nie było tam młodych, ani niczego młodego nawet. Regularnie i poważnie sunęły stare pojazdy. Starzy woźnice o siwych regularnych bokobrodach nieruchomo i bez okrzyków popędzali, a raczej ciągle wstrzymywali konie. Używali hamulca przy najmniejszym stoku, jechali prawie stępa na każdym zakręcie. Zresztą stare i ciężkie, choć doskonale odżywione, konie same już szły równo, pedantycznie. Plan podróży ułożony był jak najściślej. Toteż, jak stwierdzają stare listy, już kilka tygodni przed weselem sprawdzała nieustannie: czy też burze letnie i ulewy nie popsuły? czy może — broń Boże — nie zniszczyły dróg w górach? I czy zatem znów nie trzeba będzie jechać kawalkadą konną, jak niegdyś, przed laty... Z Krzyworówni synowa uspokajała, że to inne czasy, że bez obawy mknąć można — co najmniej aż pod Bukowiec — nawet czwórkami. Cała energia Babci skupiła się zatem na wykonaniu planu podróży. I chociaż właściwie towarzystwo czuło się ożywione, a nawet, jeśli można tak się wyrazić, wprost podniecone ważnością celu podróży — jechali na wesele najstarszej wnuczki i to w góry aż poza słynny i groźny Bukowiec, a każda podróż tamtędy jakżeż była urozmaicona niebezpieczeństwami sprzed lat sześćdziesięciu, które rzucały jeszcze swe niesamowite cienie — jednak tak było karne mimo woli, że nie wylatywało myślami zbyt śmiało ku rzeczom zanadto odległym, jak to, co miało być o kilka mil dalej, lub dopiero aż za kilka dni. Uwaga wszystkich skupiała się na starszej pani. A za jej przewodem i 26 Barwinkowy, wianek na środkach do celu dosłownie dotykalnych lub doczesnych: stan uprzęży, postoje, popasy. Jakaś tam nadwyrężona firanka w karecie. Na ten temat dłuższe rozważania. Czasem jednak starsza pani przypominała sobie coś więcej. Kontrolowała dorywczo. Odwracała się nagle ku powozom. Stawały natychmiast. Pytała tedy nieco obcesowo: — Suche kajzerki są? (te na żołądek). — Są. — A świeże? — Tak. — Iz szynką? — Oczywiście. — Woda selterska?,— W walizce karłsbadzkiej. -— A widelce, noże, łyżki? — W ceratowej podręcznej. Znów ruszały powozy. I ciągle jedno za drugim padały pytania ważkie a pełne troski. I wciąż stawały powozy. — A ile jeszcze do Tyśmienicy? — Pół mili. Po jakimś czasie: —A co tam widać daleko? — Wieżę kościoła w Otynii. Zatem na wieść tę pani Zuzanna, gdy już skontrolowała wszystko, wystąpiła z konkretnym przejawem opieki. Kazała rozdzielać dokładnie: kurczęta, pasztet zajęczy z bułką i białe wonne ciastka w kształcie półksiężyca, zwane cynamonikami. Niunio spał bez przerwy. Tymczasem nasz znajomy, wiatr zabrał się do tego statecznego towarzystwa. Zahuczał tęgo a przekornie, zagwizdał głęboko, jakby przebiegł całą baterię próżnych butelek. Zatrząsł następnie pojazdami, zdawało się, że niemal je posunął, zakręcił kurzawą w oczy koniom. Jednak nie pomieszał szyków pani Zuzannie. Nie rozbił systematycznej powolności jej karawany. Przeciwnie, starsza pani wkroczyła natychmiast. Na razie stanęły powozy. Nastąpiła narada bynajmniej niekrótka, choć wiatr bez przerwy szastał się i napadał. Już, już zdawało się, że trzeba będzie za porządkiem rozpakowywać wielkie ciężkie walizy przytroczone do pojazdów. Na szczęście znalazło się wszyściutko w walizach podręcznych. Powyciągano tedy szale, chustki, pledy, szklanki, flakony, pudełka i łyżeczki. Otulano się starannie. Bez protestu zażywano krople, cierpliwie nacierano szyje, czoła i nosy francuską wódką. Prócz tego przygotowano proszki, płukania i pędzelki do gardła. Jeszcze powolniej miały odtąd jechać konie, bo oto — tak krążyło od ust do ust, złowróżbne powiedzenie samej pani Zuzanny — może zacząć wyrywać drzewa z korzeniami i ciskać je w poprzek gościńca. Były już takie wypadki — co prawda bardzo dawno. Nawet te konie, nawet ci woźnice z trudem przyswajali sobie to nowe tempo, powstałe z opozycji do wiatru. Podróż babci 27 Wiatr jednak nie dał za wygraną. Obudził Niunia. Rozpieszczony najwięcej przez samą Babcię kilkoletni Niunio, jak zwykle od razu i to bez skrupułów zaczął krytykować wszystko, powtarzając różne zdania zasłyszane zapewne poza plecami Babci: — A to wariatki! Pozawijały się w samo południe! To Babcia wszystkiemu winna! One same nie takie durne. Nie chcę tych szalów, nie potrzebuję! Joj, jak tu śmierdzi ta wód-. ka francuska! Babcia wpatrywała się W Niunia nie tylko cierpliwie, nawet czule
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.