ďťż

Nie wiedzieć dlaczego nazwa tego rzadkiego i sympatycznego ptaka od dawna służyła mu jako wyzwisko, używane wobec osób oraz sytuacji budzących jego skrajną niechęć...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Taaki kwiczoł — pokazał rękami rozmiary kwiczoła, po czym zamyślił się i powiedział zmienionym tonem: — Tato, wiesz? Czy to, o czym ten człowiek mówił, i to, o czym ty nie słyszałeś — zrobił znaczącą prze- rwę — nie ma czegoś wspólnego z tamtymi świecącymi kulami? Z milicją i w ogóle? — Z "w ogóle" na pewno ma coś wspólnego — przyznał ojciec. — Tato, ja nie żartuję... Tato, uważaj! — Widzę. Fiacik podskakując na garbach koleiny, ominął nową postać, która ukazała się w blasku reflektorów. Był to mężczyzna, w krótkich spoden- kach i jasnej, sportowej koszuli. Niósł skórzaną torbę, aparat fotograficz- ny i wyglądał na zwykłego urlopowicza. Dziwne było tylko to, że naj- pierw odwrócił się tyłem do nadjeżdżającego samochodu, a potem wędro- wał powoli wokół własnej osi, tak, aby siedzący w aucie ani przez moment nie widzieli jego twarzy. Łukasz już nic nie powiedział. Zresztą, na rozmowę nie starczyłoby czasu. Dosłownie dziesięć metrów od miejsca, gdzie minęli człowieka, któ- ry udawał, że go nie było, ściany wąwozu opadły i ukazał się otoczony drzewami duży, drewniany dom, z oszkloną werandą na dole. obszernym tarasem wyżej i stromym, góralskim dachem. Wszystkie okna dosłownie buchały światłem. Za domem, nisko w dole, lśniła spomiędzy zarośli księ- życowa ścieżka na jeziorze. — Staniemy z boku, żeby nie przeszkadzać — mruknął ojciec. Prze- cisnęli się między rozłożystym modrzewiem a samochodem gospodarzy. Polonez, porzucony z szeroko otwartymi drzwiami, przypominał ptaka o czterech rozczapierzonych skrzydłach i zadartym ogonie. Ojciec skrę- cił za narożnik i wyłączył silnik. — Jesteśmy — odetchnął. Z domu dobiegł jazgotliwy gwar zmieszanych głosów. A no, jeste- śmy — pomyślał Łukasz. W przestronnym pokoju centralne miejsce zajmował kominek wykła- dany marmurem. Na kominku stał złocisty zegar, którego tarczę podtrzy- mywały powyginane smoki. Towarzyszyły mu srebrne lichtarze. Między wygodnymi, niskimi fotelikami znajdował się długi stół, w tej chwili za- rzucony torbami, pudełkami i paczkami różnych kształtów i rozmiarów. Jeden fotel ustawiono w pobliżu kominka, obok stojaka z łopatką i po- grzebaczem, drugi, po przeciwnej stronie, wspierał się o niepokalanie bia- łą ścianę. Prawy narożnik zajmowała szafka, na której półkach płaski, kolorowy telewizor sąsiadował z ozdobnymi lampami naftowymi, telefo- nem, samowarem i wazonami, a podłużne radio, strzeżone przez czarne kolumny głośników, z prehistorycznym gramofonem, zaopatrzonym w wy- giętą tubę, stało obok nieszczęsnego żaglowca, uwięzionego w butelce i kilkoma ładnymi, ludowymi laleczkami. Ściany były ozdobione portre- tami i kolorowymi talerzami. Całości dopełniał puszysty dywan miodowej barwy oraz lampy z bufiastymi abażurami, malowniczo rozrzucone po całym pokoju. W kącie, blisko otwartych drzwi do kuchni, drewniane schody prowadziły na piętro. Łukasz od razu odniósł wrażenie, że czegoś jest tutaj za dużo, jednak to wrażenie dotyczyło nie tyle sprzętów, ile nóg, niewątpliwie należących do ludzi. — W tej chwili oddaj mi moje książki! — zgrabne skądinąd nogi za- migotały białymi sandałkami przemierzając drogę między kominkiem a półką. Pech chciał, że natrafiły na wystającą spod stołu walizkę i, jak mówią samochodziarze, utraciły przyczepność. Huknęło i zawrzeszczało. — Oddam, jak ty mi oddasz moje kasety! — nogi w dżinsach wy- konały przedwczesny unik. Palnęły piętami o baryłkowatą torbę, by na- stępnie przebyć lotem koszącym na wstecznym biegu przestrzeń dzielącą je od lampy, umieszczonej na smukłej kolumience. Na szczęście właści- ciel innych nóg, stojący obok szafki zdążył złapać świecącą najspokoj- niej lampę dosłownie włos nad podłogą. — Przestańcie, zaraz! Helu, zrób coś z nimi! Oszaleć można. Gdzie jest mój śrubokręt?! Dopiero co tutaj go położyłem! Smukłe nogi, drepczące raczkiem w stronę kuchni, ledwie widoczne spoza tobołu, który jechał za nimi. zatrzymały się. — Dzieci, słyszałyście, co powiedział ojciec? Bardzo was proszę! Marku, naprawdę nie widziałam śrubokrętu... — Poczekaj, Helu, pomogę ci — nogi spoczywające dotąd bezpiecznie przy kominku podeszły statecznie do tobołu. Ten uniósł się jak oklapły balon i zaczął podróżować znacznie raźniej. — Potłukłam się przez tego osła! — Oddaj kasety! — Co z tym śrubokrętem?! Bo nie naprawię wtyczki i nie będziecie oglądać telewizji! — Gdybyż to mogła być prawda! O, jesteście — męskie nogi, które wyszły z kuchni zatrzymały się na moment, po czym ruszyły ku weran- dzie. Łukasz zamrugał oczami i spojrzał wyżej. Już parę ładnych minut stali obaj z ojcem w otwartych drzwiach, przez nikogo nie zauważeni. Stateczne nogi unosiły, jak się okazało, siwowłosego dziadka Miry 1 Pawła. Stał teraz przed nimi i uśmiechał się przyjaźnie. Był drobny, S|"edniego wzrostu, ujmująco spokojny. Miał czerstwą, opaloną twarz i ja- snoniebieskie oczy, w których często zapalały się wesołe ogniki. — Czemu nie wchodzicie? — spytał
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.