ďťż

Następnie przelecie- li nad terenem chaotycznym Compton i poszarpanym pasem Bramy Ilyryj- skiej, aż do miejsca, gdzie rozpoczynał się górny kraniec Lodowca Mari- neris...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Silniki tych maszyn są o wiele potężniejsze niż trzeba - odezwała się w słuchawkach Monica. - Z wiatrem można osiągnąć prędkość dwu- stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, chociaż z pewnością nie chciał- byś tego doświadczyć. Można też łatwo wykorzystać silniki, by wrócić na powierzchnię. No, spróbuj. Tu jest przepustnica lewego silnika, tu prze- pustnica prawego, a tutaj są stabilizatory. Łatwo wygasić silniki, używa- jąc stabilizatora, choć trzeba trochę poćwiczyć, by nabrać wprawy. Nirgal miał przed sobą pełny drugi zestaw kontrolek. Położył ręce na przepustnicach silników, przycisnął. Szybowiec skręcił w prawo, potem w lewo. - No, no, no. - Jak wiele godzin trzeba przelecieć, aby się tego nauczyć? - Tobie już się udało, prawda? - Monica roześmiała się. - Hm, szczerze mówiąc, mniej więcej sto godzin. Zależy od tego, jak dużej wie- dzy się spodziewasz. Między przelataną setką a tysiącem rozciąga się coś w rodzaju płaskowzgórza śmierci - ludzie odprężają się, wydaje im się, że są świetni, i pakują się w kłopoty. Przeważnie jednak i tak lata się tu na lotniach. Jeśli chodzi o takie maszyny, jak ta, symulatory do złudzenia przypominają prawdziwe samoloty, można więc na nich „przelatać" część limitu godzinowego. - Interesujące! Podobnie jak widok. Przecinające się, podmyte kaniony Noctis Labi- rynthus leżały pod nimi jak prawdziwy ogromny labirynt. Wiatr miotał maszyną, która nagle się wznosiła lub opadała. Ponad siedzącymi w czę- ściowo zamkniętej gondoli Nirgalem i Monica słychać było głośne wycie... - Jak gdybym zmieniał się w ptaka! - Dokładnie. Gdzieś w głębi siebie wiedział, że chciałby nim być. Jego serce by- łoby z tego zadowolone. W następnych dniach Nirgal spędzał wiele czasu w symulatorze lo- tu w mieście, kilka razy w tygodniu umawiał się z Monica lub którąś z jej przyjaciółek i wyjeżdżał na krawędź urwiska na kolejną lekcję. Nauka nie sprawiała mu trudności, toteż wkrótce uznał, że może spróbować polecieć sam. Kobiety ostrzegły go wprawdzie, że musi być cierpliwy, ale uparł się. Symulator bardzo przypominał prawdziwy samolot; jeśli Nirgal testo- wał go, wykonując jakiś niemądry manewr, siedzenie przechylało się i od- skakiwało w sposób niezwykle przekonujący. Więcej niż raz słyszał hi- storię osoby, która wprowadziła „ultralekki" w tak katastrofalną „spiralę śmierci", że symulator wyrwał siedzenie, ono zaś przeleciało przez szkla- ną ścianę, uderzając w kilku gapiów, a lotnikowi łamiąc ramię. Nirgal unikał tego rodzaju błędu, a także większości innych. Prawie każdego ranka chodził na zebrania „Uwolnić Marsa" w biurach zarządu miasta, a popołudnia spędzał na lataniu. W miarę upływu dni odkrył, że obawia się porannych spotkań; chciał tylko latać. Nie czuł się już założy- cielem tego ugrupowania. Jakkolwiek nazwać jego działalność w tamtych latach, nie była to polityka, w każdym razie nie taka. Może tkwił w jego poczynaniach jakiś element szeroko rozumianej polityki, przeważnie jed- nak żył swoim życiem oraz dyskutował z mieszkańcami półświata oraz miast powierzchniowych, jak powinni żyć, aby cieszyć się swobodami i przyjemnościami. Okay, to była polityka, wszystko nią było, ale teraz Nirgal stracił nią zainteresowanie. A może raczej nie interesowało go rzą- dzenie? Marsjański rząd opanowała obecnie Jackie i jej ekipa. Uprawiali już innego rodzaju politykę. Nirgal wyczuwał, że jego powrót z Ziemi nie za- dowolił ludzi z wewnętrznego kręgu Jackie. Nie było go prawie cały mar- sjański rok i w tym porewolucyjnym okresie wyłoniła się nowa grupa osób, dla których Nirgal stanowił zagrożenie - obawiali się, że odbierze Jackie kontrolę nad partią lub zajmie ich miejsce jako jej wpływowy do- radca. Zdecydowanie - nawet jeśli okazywali to w sposób subtelny - by- li mu przeciwni. Nie, nie. A przez jakiś czas przewodził tubylcom, ucho- dził za wodza plemienia urodzonych tu ludzi Marsa, on: syn Hiroko i Ko- jota, człowiek o bardzo przekonywającym mitycznym pochodzeniu, któremu niezwykle trudno było stawić opór. Niestety, jego czas już mi- nął. Teraz na planecie panowała Jackie, osóbka o równie mitycznym po- chodzeniu, wnuczka Johna Boone'a, tak jak Nirgal urodzona w Zygocie; która w dodatku posiadała również częściowe poparcie minojskiego kul- tu w Dorsa Brevia. Poza tym zawsze miała nad nim władzę. Jej doradcy nie potrafili te- go zrozumieć, może nawet nie byli w pełni świadomi owego faktu. Dla nich Nirgal po prostu stanowił zagrożenie, które bynajmniej nie osłabło z powodu jego ziemskiej choroby. Zawsze już będzie zagrożeniem dla ich tubylczej królowej. Na porannych zebraniach w biurach zarządu miasta próbował igno- rować małe intrygi tych ludzi i skupiać się na sprawach problemowych nadchodzących z całej planety; wiele z nich dotyczyło kwestii gruntowych lub zwykłych awantur. Liczne miasta namiotowe pragnęły się pozbyć na- miotów - o ile umożliwiało to ciśnienie powietrza - i niemal żadne nie zamierzało prosić o zgodę sądy ekologiczne. Niektóre tereny były bardzo jałowe, więc potrzebowały dużych ilości wody, zatem masowo napływa- ły prośby ojej przydział; przychodziło ich tyle, iż Nirgal miał wrażenie, że spragnione miasta z południa do cna wyczerpią Morze Północne. Te pro- blemy i tysiące innych stale sprawdzały siłę konstytucyjnych „sieci", łą- czących lokalną autonomię z globalnymi instytucjami, których słowem naczelnym była „rozwaga"; a debaty trwały bez końca. Nirgal, chociaż niezbyt zainteresowany większością sporów, uzna- wał je za „i tak przyjemniejsze" od partyjnych kłótni politycznych, które obserwował w Kairze. Po powrocie z Ziemi nie otrzymał żadnego oficjal- nego stanowiska w nowym rządzie ani w starej partii i ciągle słyszał, jak ludzie wokół niego spierają się o to, jaką funkcję mu przydzielić: czy dać mu jakąś pracę, ograniczając równocześnie władzę, czy też może -jak chcieli jego zwolennicy (albo raczej przeciwnicy Jackie) - mianować go na stanowisko z jakąś rzeczywistą władzą. Niektórzy przyjaciele doradza- li mu, aby poczekał i kandydował do senatu w następnych wyborach, in- ni przebąkiwali o radzie wykonawczej, stanowisku w partii lub posadzie w GSE
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.