ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Mówił nam o szpacie i kościach widełkowych, o łubkach
i chronicznym zapaleniu ścięgien, o rzeczach, o których nie mieliśmy się uczyć w ciągu
najbliższych czterech lat, ale które nudnym wiadomościom dodawały posmaku praktyki.
Kiedy powoli szedłem w dół stromą ulicą, terminy te jeszcze huczały mi w głowie. Przecież
dlatego zdecydowałem się na studia weterynaryjne. I oto, jakbym został poddany wtajemniczeniu
i stał się człowiekiem ekskluzywnego klubu wiedziałem wszystko o koniach. A przy tym
ubrany byłem w nowiutki nieprzemakalny płaszcz do konnej jazdy z najprzeróżniejszymi
rzemykami i sprzączkami, które obijały mi się o nogi, kiedy zostawiając z boku wzgórze,
skręciłem i znalazłem się na ruchliwej Newton Road.
Nagle spojrzałem i nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu: przed księgarnią, poniżej
Queens Cross, niby relikt z jakiejś innej epoki, ze spuszczoną smutno głową stał koń; tkwił
pomiędzy dyszlami wozu węglowego, przypominającego samotną wyspę wśród pędzących
strumieniami samochodów i autobusów. Piesi przechodzili szybko, nie zwracając nań uwagi, ale
ja miałem uczucie, że uśmiechnął się do mnie los.
Koń. Nie obrazek, ale żywy, prawdziwy koń. Przypominały mi się różne fachowe terminy
z wykładu: pęcina, kość pęcinowa, koronka i cechy charakterystyczne bielmo na górnej
wardze, strzałka, biała skarpetka, tylne kończyny. Zatrzymałem się na chodniku, badawczo
przyglądając się zwierzęciu.
Z pewnością każdy przechodzień widział, że ma przed sobą specjalistę, nie jakiegoś
przypadkowego gapia, ale człowieka, który zna się na rzeczy. Wprost czułem, że emanuje ze
mnie wiedza o koniach.
Zrobiłem kilka kroków tam i z powrotem, z rękami głęboko w kieszeniach nowego płaszcza,
badając, czy nie dostrzegę widomych błędów w podkuciu konia, zapalenia stawu pęcinowego czy
odgniecenia od wędzidła. Moja inspekcja była tak wnikliwa, że obszedłem konia i stanąłem od
strony jezdni, narażając się na niebezpieczeństwo potrącenia przez jakiś samochód.
Spojrzałem na ludzi idących spiesznie. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, nawet koń. Był
wyjątkowo duży i wpatrywał się apatycznie w jezdnię, ze znudzeniem przestępując z nogi na
nogę. Żal mi było go zostawiać, ale skończyłem inspekcję i musiałem iść w swoją stronę. Czułem
jednak, że przed odejściem muszę uczynić jakiś gest, przekazać zwierzęciu, że rozumiem jego
problemy i że należymy do tego samego bractwa. Podszedłem energicznym krokiem
i poklepałem konia po szyi.
Szybko jak atakujący wąż schylił łeb i chwycił mnie za ramię wielkimi, mocnymi zębiskami,
po czym położywszy płasko uszy, przewrócił z wściekłością oczami i prawie uniósł mnie w górę.
Wisiałem tak bezradnie, jak kukiełka z przekrzywioną głową. Wierciłem się i kopałem, ale zęby
mocno tkwiły w materiale mego płaszcza. Teraz nie ulegało wątpliwości, że wzbudziłem
zainteresowanie. Groteskowy widok kogoś zwisającego z końskiego pyska zmusił wielu do
zatrzymania się, i nagle powstał mały tłumek. Ludzie zaglądali sobie przez ramię, wspinali się na
palce, żeby tylko zobaczyć, co się też dzieje.
Jakaś przerażona starsza dama krzyknęła:
Och, biedny chłopiec! Niech mu ktoś pomoże!
Jakiś śmiałek starał się mnie wyrwać, ale konisko zarżało groźnie i chwyciło jeszcze
mocniej. Zaczęły się krzyżować sprzeczne rady. Z okropnym wstydem zauważyłem, że
w pierwszym rzędzie zaśmiewają się dwie urocze dziewczyny.
Przerażony absurdalnością swojej sytuacji zacząłem się rozpaczliwie szarpać, a wtedy
kołnierzyk koszuli zacisnął mi się na gardle, a strużka końskiej śliny spłynęła na klapy płaszcza.
Czułem, że się duszę i już byłem u kresu sił, kiedy jakiś bardzo niski człowiek zaczął przepychać
się przez tłum. W brudnej od pyłu węglowego twarzy błyszczały rozgniewane oczy. Na ramię
zarzucone miał dwa puste worki.
Co się tu, u diabła, dzieje?! krzyknął.
W odpowiedzi usłyszałem kilka wyjaśnień
|
WÄ
tki
|