ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Trzymała go kurczowo za włosy i bębniła nogami w jego klatkę piersiową, aż
wreszcie
uszczypnął ją w łydkę i powiedział: Ostrożnie, Maggie. Nie tak mocno.
Przesunęła więc ręce
na jego czoło, spoglądając z góry na tłum oraz inne dzieci, bo one nie miały
szczęścia, żeby być
dziećmi takiego wspaniałego tatusia, który niebawem kupi jej balon i wielkiego
lizaka. Catherine
co chwila wzdychała, spoglądała na zegarek i jęczała: Zimno mi, John!, albo:
Może już
wystarczy, John?, albo: John, chce mi się siusiu!, by wreszcie sięgnąć po
najskuteczniejszą
broń: Jeśli się za bardzo rozbawi, nie będzie mogła zasnąć.
Mała rączka delikatnie skubnęła ją w policzek.
Mamusiu, co on robi?
Jezdnią maszerował drobniutki chłopaczek w czarnym uniformie z czerwoną i
srebrzystą
lamówką, wymachując buławą prawie dwa razy większą od siebie. Wywijał nią w lewo
i prawo,
nad głową, przekładał między nogami, podrzucał i łapał w ostatniej chwili, zanim
upadła na
ziemię. W pewnej odległości za nim szli dwaj więksi chłopcy, niosąc transparent
z napisem
w staroirlandzkim alfabecie: The Takapuna Celtic Silver Band. Siedem rzędów
instrumentów,
zniekształcone twarze gapiów odbijające się w ich lśniącej powierzchni. Tuby,
trąbki, saksofony,
klarnety, talerze, skupione chłopięce buzie, pałeczki uderzające w napięte
membrany bębnów
i werbli. Melodia zmieniała się, w miarę jak mijały ich kolejne rzędy muzyków,
przechodziła
z rejestru w rejestr, wreszcie pochłonął ją wybijany pałeczkami rytm. Dopiero po
jakimś czasie
uświadomiła sobie, co to jest, wyprężyła się odruchowo, złączyła pięty, jedną
ręką przyciskała
Mary, drugą opuściła sztywno wyprostowaną. Znienacka ogarnęła ją ogromna,
rozdzierająca
tęsknota, która w okamgnieniu przeniosła ją w miejsce odległe o dwadzieścia
tysięcy
kilometrów, znad ciepłego błękitu południowego Pacyfiku nad zimne szarozielone
fale Morza
Irlandzkiego. Dokąd? Do domu?
Co to? Co to? wykrzykiwała Mary, ciągnąc ją za włosy i starając się obiema
rączkami
odwrócić jej głowę w kierunku, w którym sama patrzyła. Powiedz mi, co to jest?
Później, kiedy już zmęczyła się podskokami, zachwytami i wygibasami, a także
ćwiczeniem
wymowy słów mądra, bainne, fir i mna, zażądała stanowczo, popierając
żądanie
szlochem, tupaniem i ssaniem kciuka, żeby się dowiedziała, gdzie można się
zapisać na kurs
tańca. Mężczyzna, który odebrał telefon w Ośrodku Kultury Irlandzkiej, powitał
ją, nucąc Top of
a morning.
Słucham?
Jeśli się do nas przyłączysz, już nigdy nie będziesz tęsknić za ojczyzną
zapewnił ją,
niezrażony jej reakcją.
Położyła zdjęcie na kuchennym stole, wyjęła z szuflady dużą szarą kopertę i
wytrząsnęła na
stół jej zawartość. Mary w stroju ludowym, na paluszkach, z rękami na biodrach,
z poważną miną
i zielonymi wstążkami we włosach. Laleczka, nie żywe dziecko.
Śliczna byłam, co? zagadnęła, znalazłszy fotografie w kuchni pod stosem
starych
rachunków za gaz. Chyba powinnam zostać tancerką. Co o tym myślisz, mamuśku?
Nie mów tak do mnie odparła Margaret zza Irish Timesa, a następnie
spojrzała na nią
i dodała: Pamiętasz swoją nauczycielkę, panią Curtin?
Tak sobie.
Na pewno pamiętasz. Miała córeczkę w tym samym wieku co ty. Czasem
przychodziła
bawić się z tobą, a parę razy nawet została na noc.
Kiedy jej matka nie mogła pokazać się ludziom z powodu poobijanej twarzy. Kiedy
jej matka
nie mogła już wytrzymać i uciekała do siostry w Wellington. Kiedy jej matka
przedawkowała
Valium i trafiała do szpitala na płukanie żołądka.
Co się z nią stało? Umarła, prawda?
Sekcja wykazała, że przyczyną zgonu było utonięcie. Przypadkowe, jak ustaliła
policja.
Naprawdę jednak nie było w tym nic przypadkowego. Wyszła z domu, po czym
skierowała się
mało uczęszczaną drogą w kierunku oceanu. I już się nie zatrzymała. Wchodziła
coraz głębiej
i głębiej, aż wreszcie ciężar mokrego ubrania i wody, która dostała się do płuc,
pociągnęły ją
w dół.
Biedna Ellie Curtin. Biedna, krucha Ellie Curtin. Początek krucjaty Margaret.
Napisała o niej
swoją pierwszą książkę. Była jej to winna.
Kiedy pierwszy raz stanęła przed jej drzwiami z rozbitym nosem, Margaret
poprosiła ją do
środka, opatrzyła, i powiedziała: Niech go pani zostawi. Nie może pani z nim
mieszkać. Proszę
zabrać dzieci i przeprowadzić się do mnie. Tutaj jest mnóstwo miejsca.
Ellie jednak siedziała na kanapie, obejmowała się ramionami, kołysała się w
przód i w tył,
a po jej poobcieranej, posiniaczonej twarzy płynęły łzy. Nie mogę. Nic pani nie
rozumie. Ja go
kocham.
Zobaczyła go parę miesięcy później, w którąś niedzielę. Przyszli razem na plażę:
Ellie, Mick
i czwórka dzieci. Z koszykiem wypełnionym prowiantem i turystyczną lodówką z
piwem
|
WÄ
tki
|