ďťż

Znacie się tak dobrze, iż kiedy się ranicie, kiedy mścicie się na sobie za świat - potraficie się doprowadzić do granicy depresji jednym słowem - ale znacie również te...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Małżeństwo to przymierze, układ, chwiejny i niepewny, jednakże związany z pewnymi korzyściami; człowiek nie jest samotnikiem, nie przetrwa jako człowiek nie mając do kogo mówić, uśmiechać się, kogo kochać i nienawidzić, uszczęśliwiać i unieszczęśliwiać. Zawiera więc swój układ, mając na względzie potrzeby duszy i ciała: ty będziesz moim partnerem. I w przeważającej części przypadków żal z powodu odejścia tego partnera nie wynika z czystej miłości do niego, ale z prostego, egoistycznego uczucia straty: miałem coś, lecz to utraciłem; Boże, jaki okrutny jest świat. Tak, tak; także miłość jest uczuciem egoistycznym. Lopezowa definicja miłości nie obejmowała jej tutejszej odmiany. Miłość Ohlena była miłością eremity do pszczoły, która nawiedza go w jego pustelni: absolutna, i przez to tak przerażająca. Nieludzka. On kochał i mordercę swej żony. - Ty wiesz... - major potrząsnął głową. Ohlen spojrzał nań pytająco. - Co? - Ho zabił Esslen - powiedział Celiński, od pewnego czasu zachowujący się, jakby właśnie usłyszał wyrok skazujący go na śmierć. - Tak. - Sześć minut piętnaście sekund - mruknął przez gadałkę Crueth. - Opuszczacie nas - stwierdził Ohlen. Dawno już przestali się dziwić jasnowidztwu tuziemców. - Owszem. Lepiej będzie, jak się odsuniesz. Mogłoby cię przeciąć na pół. Ohlen tylko się uśmiechnął. - Coś na nas pruje od wschodu. Janusz, Lopez! Pilnujcie Ho. - Naprawdę, dobrze ci radzę - kontynuował Crueth. - A przy okazji: spodziewasz się jakichś gości? - To nasze dzieci, i jeszcze parę osób. Nie bójcie się - rzekł Ohlen, a Praduiga po raz setny zadrżał na myśl, iż ten człowiek może być telepatą - iż jakikolwiek człowiek może być telepatą, potrafiącym odczytać najbardziej tajemne pragnienia i lęki kłębiące się w twojej głowie. To by było po prostu niesprawiedliwe. - Pozwól nam uciec, pozwól nam uciec, pozwól nam uciec... - szeptał ścianie altanki Celiński. Można by to nazwać modlitwą, gdyby nie fakt, że na tym świecie coś takiego jak modły nie istniało - nie było powodów do ich wznoszenia. Celiński jednakże nie pochodził z tego świata. Pojazd, który major dostrzegł chwilę wcześniej, ujrzeli teraz wszyscy: wystrzelił zza wschodniej grani gładką świecą, zakręcił, obniżył lot i po łagodnym łuku spłynął przed dworek. Przypominał pozbawiony śmigieł, lekko spłaszczony Sikorsky, i można by go wziąć za helikopter, gdyby nie absolutna cisza, w jakiej się poruszał, i materiał, z którego był zbudowany: drewno. Wyjście zeń musiało się znajdować z drugiej strony: zza pojazdu zaczęli się wyłaniać jacyś ludzie. Z tej odległości Lopez nie był w stanie dokładnie im się przyjrzeć - choć major zapewne potrafił policzyć im włosy na głowach - lecz widział: nie byli zaskoczeni widokiem innych gości. - Wymarzona okazja do dodatkowej weryfikacji - zauważył Lopez. - Ile nam zostało? - Pięć minut. Do Ohlena podbiegło dwóch kilkunastoletnich chłopców, chwilę potem starszy mężczyzna o lekko posiwiałych włosach. Część pozostałych przybyszów weszła do dworku, część rozeszła się po dolinie; nawet Crueth zaprzestał śledzenia ich wzrokiem. Praduiga wyszedł z altanki, podreptał do grupki skupionej wokół Ohlena i szarpnął za ramię odwróconego doń tyłem siwego. - Wracaj, kretynie! - A jeśli to jednak mistyfikacja? Jeśli to wszystko kłamstwo? - Tylko w jednym przypadku mogliby przewidzieć nasze przybycie i to zorganizować: jeśli to, co mówią, jest prawdą. Dobrze o tym wiesz. Wracaj! Żelazna logika tego wywodu - który zresztą sam był przeprowadził - przyprawiała Lopeza o ból głowy. - Proszę mi powiedzieć - zagadnął Praduiga siwego - w którym to roku umarł Jezus Chrystus? Przepraszam,że tak... Siwy popatrzył pytająco na Ohlena, a kiedy z powrotem przeniósł wzrok na Praduigę, Lopez spostrzegł w nim ten sam matowy błysk, co w spojrzeniu gospodarza. Kocham cię, kimkolwiek jesteś, człowieku. - Nie... -jęknął Lopez. - Wracaj! - Proszę, proszę, proszę, proszę... - recytował tępo Celiński w powietrze. Praduiga obrócił się i pognał ku altance. W drzwiach zderzył się z Ho; sierżant rzucił się między niego a Cruetha, wywracając Lopeza. - Ho! - krzyknął major przez gadałkę. Sierżant nie zareagował. W odległości kilku metrów minął grupkę tubylców i biegł dalej - w kierunku lasu. Uruchomił system mimetyczny: zdawał się być teraz zawirowaniem powietrza, dżinnem przemykającym po zielonych pagórkach rozedrganymi słupami gorąca
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.