ďťż

Mam nadzieję, że jeżeli będziemy mieli szansę jeszcze kiedyś się spotkać, będziemy mogli okazać sobie uszanowanie, jak przystało na dżentelmenów, i zapomnieć o tej...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Przynajmniej ja czuję się zobowiązany za darowanie życia memu synowi. Podpis był godny i wyrazisty: Laurence S.Melford. Collis przeczytał list jeszcze raz. Potem złożył go i wsunął do kieszeni kamizelki. Na razie niech na tym stanie. Ale przyjdzie czas, że będzie to może akurat dźwignia, której będzie potrzebował, aby obluzować nacisk, jaki hierarchia wszechmocnych armatorów, przedsiębiorców przewozowych i właścicieli dyliżansów z South Parku wywierała na handel w pomocnej Kalifornii. Jeśli chodzi o budowę kolei, to będą oni równie nieprzystępni i wyniośli jak Sierra Nevada i dwa razy tak nieprzejednani. Jeden z dorywczych pracowników przerwał na chwilę pracę i zapalił fajkę. — Hej! Ty tam! — krzyknął Collis. — Pal sobie gdzie indziej! Zabierz swoją należność od Mr Tuckera, w sklepie, i zjeżdżaj stąd! Nie chcę cię tu więcej widzieć! Ręka mężczyzny zadrżała przy zapalaniu fajki. Był wyraźnie zaszokowany. Miał na sobie czerwoną flanelową koszulę i połatane bryczesy, jakie nosili niegdyś, w pionierskich czasach, poszukiwacze złota. — No, idziesz czy nie? — rzekł Collis. — Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia? Mężczyzna pyknął z fajeczki, potem wyjął ją z ust i splunął. — Idę — powiedział. — Ale ciebie niech dunder świśnie. Collis odwrócił wzrok. — Właśnie — powiedział, pochłonięty całkowicie własnymi myślami. * Spotkali się z Teodorem Jonesem na obiedzie w restauracji Thomas, na G Street. Usiedli w prostopadłej, drewnianej niszy i zamówili po talerzu gryczanej kaszy i pieczoną dziką kaczkę, która, jak zażądali, była tylko lekko przysmażona i dymiąca. Popijali posiłek kalifornijskim piwem. Lokal wypełniony był po brzegi stanowymi kongresmanami i miejscowymi sklepikarzami, a kelnerzy w długich niebieskich fartuchach uwijali się miedzy stolikami, roznosząc tace z piwem i klopsikami. — No więc — rzekł Teodor, odłamując kawałek świeżego, razowego chleba i smarując go masłem. — Co teraz? — Chyba musimy wybrać się do Waszyngtonu — rzekł Collis. — Wydaje mi się zresztą, że i tak masz już to wszystko dokładnie opracowane. Collis odciął udko kaczki i wziął je w rękę. — Jedna rzecz mnie jednak nadal niepokoi — powiedział z pełnymi ustami. — A to, że nie znaleźliśmy jeszcze przejścia przez Sierra Nevada. Co zrobimy, jeśli będą nas pytać o to w Waszyngtonie? Jeśli będą chcieli to mieć czarno na białym? — To im pokażemy, nie martw się. Wyrysujemy czerwoną kreskę przez Sierra Nevada i powiemy, że to nasza trasa. — Czerwoną kreskę? Byle jak, byle gdzie? Teodor skinął głową. — Nauczysz się tego jeszcze, jak już się wciągniesz w intrygi polityczne. Blef to dziewięćdziesiąt procent wygranej. A poza tym większość członków parlamentu to takie zakute łby, że nie mają zielonego pojęcia o topografii. Nie rozeznaliby się nawet we własnym ogródku, a co tu mówić o Sierra Nevada. — Ale przecież w końcu będziemy musieli naprawdę znaleźć odpowiednią trasę. — Ojej, oczywiście — rzekł Teodor. — Jak tylko przyjdzie odwilż i stopnieją zimowe śniegi, mam zamiar wyruszyć w góry i rozejrzeć się wstępnie w terenie. Collis wytarł dłonie serwetką. — Naprawdę myślisz, że je znajdziemy? — zapytał Teodora bardzo poważnie. — Przejście? No jasne, że tak. — Chciałbym mieć twoją wiarę. — Wiara nie ma z tym nic wspólnego. Jest to kwestia prawdopodobieństwa geograficznego w połączeniu z potencjałem technicznym. — Ale prawdopodobieństwo plus potencjał to jeszcze nie pewność. — Posłuchaj — powiedział Teodor. — No to może pójdziesz ze mną, jak pojadę w góry na poszukiwanie trasy w przyszłym roku? Może wtedy sam zobaczysz, o co mi chodzi. Szkoda, że nie widziałeś tej drogi żelaznej, którą zbudowałem w wąwozie Niagara. Trzech doświadczonych topografów twierdziło, że to przekracza ludzkie możliwości. Ale ja się nie przejmowałem, tylko podwinąłem rękawy i wziąłem się do roboty. Dopiero jak już było po wszystkim, jak już zaczęły kursować tamtędy pociągi, zorientowałem się, że właściwie to oni chyba mieli rację. To rzeczywiście przekraczało ludzkie możliwości. Collis uśmiechnął się rozbawiony. — Wybierz się tam ze mną — rzekł Teodor. — Jeśli jeszcze nigdy nie byłeś w tych górach, będzie to dla ciebie prawdziwa uczta. Co za powietrze! Doskonałe na układ oddechowy. I na przemianę materii. — W porządku — powiedział Collis. — Pojedziemy razem. I może też powinniśmy zabrać ze sobą Wang–Pu, jaki myślisz? — Czemu nie? Po powrocie sam będzie mógł powiedzieć tym swoim domniemanym chińskim najemnikom, w co się pakują. Kelner przyniósł im dwa świeże kufle piwa. Collis uniósł swój kufel w górę i rzekł: — Za naszą podróż do Waszyngtonu! Teodor skinął głową. — Za naszą podróż! I za dzień, kiedy będziemy ją mogli wreszcie odbyć pociągiem! * Zima w Sacramento minęła spokojnie; dzień upływał po dniu, niczym światło załamujące się w szprychach kół powozów. Każdego ranka Collis wstawał o szóstej, zakładał czystą koszulę, popielaty surdut i szedł do sklepu. Każdego ranka sprzedawał lonty, proch i śrubki, przeprowadzał inwentaryzację, organizował dostawy — słowem — zarządzał sklepem. Obiad jadał w Merchant Association Club, często siedząc samotnie w kącie, przy stoliku. Na tydzień przed Bożym Narodzeniem wyprowadził się z domu Tuekerów i wynajął mieszkanie na drugim piętrze kamienicy przy J Street, z widokiem na Fort Suttera. Czasami spędzał wieczory samotnie, czytając, kurząc cygara i popijając whisky, ale trzy czy cztery razy w tygodniu szedł do Aubury Saloon na H Street albo do Duffy House na I Street, gdzie grał w faraona do drugiej albo trzeciej w nocy
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.