ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Wziął od tylnego strzelca książkę raportową
i spojrzał na liczby, a następnie sprawdził liczniki u pasażerów
z początku składu. Na końcu przyszedł do Lemorel. Kiedy pochy-
lił się, żeby odczytać licznik, jego głowa wysunęła się do przodu,
chociaż ramiona pozostały w miejscu, jakby chciał wydziobać
liczby.
- Znakomicie, znakomicie, znakomicie - powiedział, prostując
się. - Mocna, mocna dziewczynka, co?
Lemorel skinęła głową w odpowiedzi.
- Książka raportowa mówi... mówi, że powinnaś zakończyć po-
dróż z kredytem - kredytem co najmniej pięciu srebrników. Tak,
tak, plasujesz się jako trzecia wśród pasażerów, ale pierwsza z ko-
biet. Możesz więc iść pierwsza. Idź pierwsza! Idź, idź.
Powlokła się do łazienki. Ciężka praca nagradzana była nie tyl-
ko kredytem podróżnym. Pierwszeństwo w użyciu wygódek na każ-
dej stacji było dodatkową zachętą do porządnego pedałowania.
Rozpuściła włosy przed lustrem pod świetlikiem. To ostatnia szansa
na poprawienie wyglądu przed dworcem w Rochester. Przyjrzała
się sobie dokładnie. Jeszcze nie ma zmarszczek... ale już siwy włos.
Jeszcze jeden! Wyrwała pięć, zanim związała na nowo i upięła wło-
sy. Śmierdzi potem, a jej ciuchy są wilgotne, ale przynajmniej nie
będzie wyglądać niechlujnie. W czasie gdy kupowała wodę i ciastka
z nasion sosnowych w kiosku, inspektor celny sprawdzał jej plecak.
Jeśli księgowy stacji był bocianem, to ten mężczyzna - łasicą: małą,
zwinną, bystrooką.
- Stać cię na dwururkę Morelaca, a mimo to podróżujesz pocią-
giem galerowym? - zapytał, obracając zniszczoną, ale wypolerowa-
ną broń w zwinnych, ruchliwych palcach.
- Prezent od rodziny, fras inspektorze - odpowiedziała, ostroż-
nie kierując wzrok ku peronowi, zamiast patrzeć mu prosto w oczy.
- Ha! A zatem majętna rodzina, ale to nie mój interes. - Inspek-
tor otworzył paszport. - Pomarańczowy Smok, a masz tylko dzie-
więtnaście lat. Nieźle.
Mechanizm zegarowy osobistej kotwicy Lemorel zabrzęczał
ostrzegawczo, więc sięgnęła, żeby go wyzerować i nakręcić. Inspek-
tor się roześmiał.
- Nie potrzebujesz już tego, Pomarańczowy Smoku Milderellen.
Znajdujesz się w Strefie Zerowej Rochester. Wezwanie nigdy nie
dochodzi do tego małego majoratu.
- Nie ma Wezwania, fras inspektorze? - zapytała po prostu po
to, żeby poćwiczyć nieobowiązujące rozmowy z nieznajomymi.
- Nie ma Wezwania, frelle, ale mimo to jest bardzo niebezpiecz-
nie. Szumowiny z południowego wschodu gromadzą się w Roche-
ster. Ci, którzy są zbyt niedbali, żeby naciągać mechanizmy wezwą-
niowe, są też zbyt rozwiąźli, żeby trzymać na uwięzi swoją moral-
ność. Rochester im odpowiada. Co roku spędzam nieco czasu w oko-
licznych majoratach, żeby Wezwanie dodało memu duchowi siły.
Każdy powinien tak robić, zwłaszcza taka młoda niewinna istota
jak ty. Masz pracować w Libris?
- Tak - szepnęła, niemalże wychodząc z siebie z podniecenia.
Nazwał ją niewinną istotą.
- Zatem posłuchaj mojej rady i zamieszkaj w zajeździe Libris.
Przebywaj poza miastem. Zatracenie w tym Rochester, tyle zatrace-
nia. - Podał jej z powrotem skałkówkę. - Jeśli jakiś miejski hulaka
będzie cię nagabywał w zaułku i czynił lubieżne propozycje, po pro-
stu zastrzel go z tego pięknego pistoletu. Nie zawracaj sobie nawet
głowy rozmową. Jesteś smoczą bibliotekarką, a sędziowie zawsze
wierzą słowu smoczych bibliotekarzy. Umiesz strzelać?
- Ależ oczywiście, ja... ja zdałam egzamin na Pomarańczowego
Smoka.
- Ach, prawda, ale nie zapominaj o ćwiczeniach i nigdy nie lę-
kaj się strzelać w obronie własnej, zwłaszcza w Rochester.
- To duża ulga przekonać się, że nie wszyscy mieszkańcy Roche-
ster są złymi ludźmi, fras inspektorze - odpowiedziała.
Zarumienił się. Jego lokaj wypisywał kwit celny na przenośnym
biureczku, a inspektor zaglądał mu przez ramię, przywołując z pa-
mięci przedmioty i ich wartość.
- Zaniżyłem wartość twojego morelaca - rzekł, podając jej
kwit
|
WÄ
tki
|