ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Gdy wróciłam na wolność, paznokcie były jeszcze gorsze i szokowały moje najbliższe otoczenie. Zaabsorbowana jednak mnóstwem spraw życia codziennego, zapomniałam o nich zupełnie. A po dwóch miesiącach okazało się, że wszystko wróciło do normy. Bo to była jeszcze jedna więcej awitaminoza i normalne odżywianie ślicznie ją zlikwidowało.
Różnorodność schorzeń tak jak i liczba chorych stała w jaskrawym kontraście z obozowymi możliwościami terapeutycznymi.
Brak leków stała i tragiczna bolączka wszystkich obozowych szpitali, była typowym przykładem zakłamania i wyrafinowanej perfidii władz niemieckich.
Pełne baraki ciężko chorych, prawie żadnej możliwości leczenia to była nasza codzienna obozowa rzeczywistość i to była nasza stała zgryzota. Tygodniowy, oficjalny przydział dla kilkuset chorych wyglądał następująco:
leki przeciwgorączkowe: po kilkadziesiąt tabletek salicylatów i sulfamidów (z modnym wówczas prontosilem na czele),
leki przeciw biegunce: węgiel i bolus alba,
leki nasercowe: po trzy ampułki cardiamidu, kofeiny i kamfory oraz krople walerianowe.
Kilkanaście papierowych bandaży, paczka gazy, ligniny i trochę maści było dopełnieniem tego aptecznego tygodniowego zaopatrzenia.
A zatem możliwości lecznicze były poniżej wszelkiego dopuszczalnego minimum. I gdyby nie szczodra
143
pomoc ofiarnej Lubelszczyzny, zupełnie nie miałybyśmy czym leczyć.
Od czasu do czasu, ale niestety rzadko, wzbogacałyśmy naszą nędzną aptekę w ten sposób, że albo rscsmańscy sanitariusze, albo koledzy z męskiego pola podrzucali nam walizy pełne najróżniejszej lekarsko--aptecznej zbieraniny. Działo się to zawsze po przyby-< ni większego transportu żydowskiego. Ponieważ Żydów zabierając z getta tumaniono tym, że wywozi się ich na osiedlenie, wobec tego brali ze sobą cały dobytek. Lekarze zabierali różne narzędzia i aparaty, chorzy, a może też i lekarze najróżniejsze leki. Przy selekcji żydowskiej, zaraz po przyjeździe, zabierano im oczywiście wszystko, a lekarsko-apteczne rzeczy wrzucano do ich waliz i potem przywożono do nas lub na męskie pola. Pamiętam kilka takich waliz pełnych pięknych narzędzi chirurgicznych oraz ginekologicznych. Znalazł się też kiedyś bogaty zestaw instrumentów dentystycznych, co nam umożliwiło uruchomienie gabinetu stomatologicznego. Były też sterylizatory, strzykawki no i różne leki: niektóre bardzo cenne, inne prawie bezużyteczne, jak na przykład olbrzymie ilości insuliny, którą była wypełniona cała duża waliza. Choć nigdy nie było wiadomo, co zawierają przywiezione walizy i zawsze była to kwestia mniej lub bardziej dla nas korzystnego przypadku, niemniej jednak bardzo sobie ceniłyśmy to dodatkowe i nieoczekiwane wzbogacenie naszego ubogiego asortymentu leków i iprtętu szpitalnego.
()bok tych zdarzały się i inne niespodzianki. Dostany kiedyś sporo talku w zagranicznych, metalowych płaskich pudełkach z sitkiem. Jedna z pielęgnia-robiąc masaż chorej po zwichnięciu stawu skoko-posługiwała się właśnie takim talkiem. Przy 'ilu masażu, gdy talku już było niewiele,
coś zabrzęczało w pudełku. Otworzyła i znalazła w nim, ku swemu zdziwieniu, dwa złote zegarki i parę złotych pierścionków. Szybko przyniosła to do mnie. Zastanawiałyśmy się co z tym zrobić. Miałyśmy wielką ochotę przesłać to z grypsami, a więc drogą nielegalną do PCK w Lublinie. Ale tak pielęgniarka, jak i masowana chora słusznie zauważyły, że widziała to leżąca obok reichsdeutschka, która mogłaby donieść o tym komendantce. Oddałyśmy zatem to wszystko niemieckiemu lekarzowi Rindfleiszowi, który miał przy tym niesłychanie zdziwioną minę.
Te ograniczone ilości i rodzaje leków zmuszały nas do różnych kombinacji terapeutycznych. Zaczęłyśmy na przykład stosować, i to dość często, autohemotera-pię, czyli przestrzykiwanie własnej krwi. Przy anginach, przy zapaleniu płuc, przy czyraczności dawało to nam dobre rezultaty. Nawet łuszczycę u jednej młodej Żydówki, która bardzo prosiła by ją leczyć, bo bała się z tak wyglądającą skórą selekcji, nie mając żadnych innych możliwości, a nie chcąc jej odprawić z niczym, leczyłam serią autohemo, przez moment nie licząc na jakąś poprawę. I ku mojemu zdumieniu, a jej wielkiej radości, łuszczyca cofnęła się.
Tak samo tytułem próby zaczęłam stosować przy-moczki z rozcieńczonej insuliny przy żylakowatych owrzodzeniach podudzi. Przed samą wojną czytałam coś o tym w którymś z pism lekarskich, ale nie miałam żadnej okazji do zastosowania tego leczenia. Tu za to okazji było pod dostatkiem i owrzodzenia pod tymi przymoczkami goiły się i to dość szybko.
Gdy od wiosny 1943 roku PCK, a potem jeszcze RGO dostały zezwolenie dosyłania dla chorych lekarstw i nie szczędząc wysiłków przysyłano nam ich duże ilości, leczenie w szpitalu mogło przybrać normalniej sze formy. 145
10 Gdy myśli...
II..
Liczba chorych w szpitalu była różna: zależała od zapełnienia obozu i od tego, czy panowała jakaś epidemia
|
WÄ
tki
|