ďťż

Grunty te siedziały okrakiem na rzece i wpełzały na podnóża wzgórz, w tym miejscu bowiem dolina zwęża się, a dalej otwiera znowu...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Dawny dom Sanchezów był jeszcze zdatny do użytku. Zbudowany z niewypalanej cegły, stał w małej rozpadlinie między stokami wzgórz, miniaturowej dolince nawadnianej cennym, stale bijącym źródłem słodkiej wody. Dlatego właśnie, rzecz jasna, pierwszy Sanchez zbudował tu swoją siedzibę. Ogromne dęby ocieniały dolinkę, a ziemia wyróżniała się nie znanym w tej okolicy bogactwem i obfitością zieleni. Mury niskiego domu były grube na cztery stopy, a krągłe krokwie powiązane rzemieniami z niewyprawionych skór, zakładanymi na mokro. Skóra kurczyła się i ściągała mocno krokwie i belki poprzeczne, a rzemienie stawały się twarde jak żelazo i prawie niezniszczalne. Ta metoda budowania ma tylko jedną wadę: szczury mogą przegryzać skórę, jeżeli się do tego dopuści. Stary dom, rzekłbyś, wyrastał wprost z ziemi i był bardzo ładny. Bordoni urządził w nim oborę. Był Szwajcarem, imigrantem, i odznaczał się właściwym swemu narodowi umiłowaniem czystości. Nie miał zaufania do grubych murów z gliny, toteż zbudował opodal dom o konstrukcji szkieletowej; natomiast z głębokich wnęk okiennych starego domu Sanchezów wyglądały na zewnątrz krowy. Bordoni nie miał dzieci i kiedy jego żona zmarła w kwiecie wieku, męża nawiedziła przemożna tęsknota za dawną alpejską przeszłością. Chciał sprzedać rancz i wrócić do kraju. Adam Trask nie spieszył się z kupnem, a Bordoni żądał wysokiej ceny i stosował metodę sprzedaży, która polegała na udawaniu, że nie dba o to, czy sprzeda, czy nie. Bordoni wiedział na długo przed Adamem, że ten kupi jego ziemię. Adam zamierzał pozostać tam, gdzie osiądzie, i chciał, by pozostały tam również jego nie narodzone jeszcze dzieci. Obawiał się, że może kupić jakąś farmę, a potem zobaczyć inną, która mu się bardziej spodoba, przez cały czas zaś ciągnęło go do rancza Sanchezów. Wraz z pojawieniem się Cathy rozpostarło się przed nim życie długie i przyjemne. Jednakże formalnie zachował wszelkie środki ostrożności. Przemierzył powozem, konno i pieszo każdą piędź ziemi. Przeprowadził wiercenia podglebia, ażeby zbadać, pomacać i powąchać ziemię z głębszych warstw. Wypytywał o pomniejsze dzikie rośliny pieniące się na polach, brzegach rzeki i wzgórzach. W wilgotnych miejscach przyklękał i oglądał odciśnięte w błocie tropy zwierząt: kuguara i jelenia, kojota i żbika, skunksa i szopa, łasicy i królika - wszystkie zasnute siatką tropów przepiórek. Błąkał się pośród wierzb, sykomorów i pnączy dzikiej jeżyny w łożysku rzeki, klepał pnie dębów wilejskich i zwykłych, drzew madronio, wawrzynów i toyonów. Bordoni obserwował go spod przymrużonych powiek i nalewał do kieliszków czerwone wino wyciśnięte z gron rosnących w małej winnicy, którą za łożył na stoku wzgórza. Bordoni lubił lekko sobie podchmielić każdego popołudnia. A Adam, który nigdy nie kosztował wina, rozsmakował się w nim. Ciągle od nowa wypytywał Cathy o zdanie na temat ranczu. Czy jej się podoba? Czy czułaby się tam dobrze? I nawet nie słuchał jej nieobowiązujących wypowiedzi. Sądził, że Cathy kroczy ręka w rękę z jego entuzjazmem. W hallu hotelowym w King City gwarzył z mężczyznami, którzy zbierali się tam wokoło pieca i czytywali gazety przysyłane z San Francisco. - Głównie się zastanawiam nad wodą - powiedział pewnego wieczora. - Ciekaw jestem, jak głęboko trzeba by wiercić, żeby założyć studnię. Jeden z ranczerów skrzyżował nogi w spodniach z diagonalu. - Powinieneś pan wybrać się do Sama Hamiltona - powiedział. - Ten zna się na wodzie lepiej niż ktokolwiek w tych stronach. To taki wodny czarodziej, a i wiertacz studzien też. On panu powie. Wywiercił połowę studzien w tej części doliny. Jego towarzysz zachichotał. - Hamilton ma dobre i dostateczne powody, żeby się zajmować wodą. Bo sam nie ma nawet marnej kropelki na swoim gruncie. - Gdzie go można znaleźć? - zapytał Adam. - Coś panu powiem. Wybieram się do niego, żeby mi zrobił parę kątowników. Jeżeli pan chcesz, możemy się zabrać razem. Spodoba się panu ten Hamilton. To fajny chłop. - Prawdziwy geniusz dowcipu - rzekł jego towarzysz. Pojechali na rancz Hamiltona bryczką Ludwika Lippo - Ludwik i Adam Trask. Żelazne sztabki grzechotały w skrzynce, a udziec jeleni zawinięty w mokre płótno workowe, żeby go utrzymać w chłodzie, podskakiwał na żelastwie. Za owych czasów zwyczaj nakazywał zabierać z sobą jako podarek solidny kawał jedzenia, kiedy się do kogoś jechało, trzeba bowiem było zostać na obiedzie, jeżeli nie chciało się obrazić gospodarza
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.