ďťż

- Głosy, ojej - baba! Głosy skąd? Z telefonu? Z nieba? Z walkmana firmy Sony ukrytego w płaszczu? - Wewnętrzne głosy - powiedział Hanif uroczyście...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Na górze, na jego biurku leży kawałek papieru zapisany kilkoma wersami. A tytuł: "Rzeka Krwi". Jumpy skoczył na nogi, przewracając pustą filiżankę. - Zabiję cię - krzyczał do Hanifa, który uciekał szybko przez salę, wołając: - Mamy poetę wśród nas, sahibie Sufjan. Odnosić się z szacunkiem. Zachować ostrożność. Twierdzi, że ulica jest rzeką, a my unosimy się z jej prądem; ludzkość jest rzeką krwi, oto puenta poety. Tak samo jak pojedynczy człowiek - przerwał, żeby przebiec na drugą stronę dużego stołu, Jumpy ruszył za nim, czerwony ze złości i machający rękoma - bo przecież czy w naszych własnych ciałach nie płynie rzeka krwi? - Podobnie jak Rzymianinowi, powiedział kiedyś szpiclowaty Enoch Powell, wydaje mi się, że rzeka Tybr spływa krwią. Trzeba oswoić tę metaforę, powiedział do siebie Jumpy Joshi. Przekształcić ją; zrobić z niej przedmiot, którego można używać. - To jest jak gwałt - błagał Hanifa. - Na miły Bóg, przestań. - Głosy, które słyszymy, są na zewnątrz nas, ale - dumał właściciel kawiarni - Joanna d'Arc, na. Albo ten jak mu tam, z kotem: Wróć, Whittington. Ale gdy się słyszy takie głosy, człowiek może stać się wielki albo przynajmniej bogaty. Ten tutaj jednak nie jest wielki, a do tego biedny. - Wystarczy. - Jumpy uniósł obie ręce nad głową, uśmiechając się wbrew sobie od ucha do ucha. - Poddaję się. Jeszcze trzy dni później, pomimo wszystkich wysiłków pana Sufjana, pani Sufjan, ich córek: Miszal i Anahity, oraz prawnika Hanifa Johnsona, Jumpy Joshi ciągle nie mógł przyjść do siebie, - Jest bardziej przygnębiony niż podenerwowany - jak to powiedział Sufjan. Niby prowadził normalny tryb życia, pokazywał się w klubach młodzieżowych, biurach spółdzielni filmowej, do której należał, a na ulicach rozdawał ulotki, sprzedawał gazety, tracił czas, nic nie robiąc; lecz kiedy tak szedł swoją drogą, jego krok był ociężały. I wtedy, czwartego wieczora, za ladą kawiarni Shaandaar Café rozległ się dźwięk telefonu. - Pan Jamshed Joshi - zaśpiewała radośnie Anahita Sufjan, na swój sposób naśladując angielski akcent wyższych sfer. - Uprasza się pana, by podszedł do telefonu. Rozmowa osobista. Jej ojciec raz tylko spojrzał na tryskającą radością twarz Jumpy'ego i powiedział cicho do żony - Pani, głos, który ten chłopak chce usłyszeć, nie jest bynajmniej głosem wewnętrznym, stanowczo nie. * * * To nieprawdopodobne stworzenie weszło między Pamelę i Jamsheda po siedmiu dniach spędzonych na kochaniu się, co robili z takim niewyczerpanym entuzjazmem, nieskończoną czułością i takim szczerym zapałem, że można by pomyśleć, że całą tę procedurę dopiero co wymyślono. Przez siedem dni byli nadzy, centralne ogrzewanie włączyli na maksa i udawali, że są tropikalnymi kochankami w jakimś upalnym miejscu na południu. Jamshed, zawsze niezręczny w postępowaniu z kobietami, powiedział Pameli, że nie czuł się tak wspaniale od dnia swoich osiemnastych urodzin, kiedy to w końcu nauczył się jeździć na rowerze. Ledwo to wypowiedział, przestraszył się, że wszystko zepsuł, że to porównanie największej miłości jego życia do rozklekotanego roweru ze szkolnych czasów zostanie poczytane za zniewagę, jaką niewątpliwie było; ale niepotrzebnie się martwił, ponieważ Pamela pocałowała go w usta i podziękowała mu za wypowiedzenie najpiękniejszych słów, jakie kiedykolwiek jakikolwiek mężczyzna powiedział jakiejkolwiek kobiecie. W tym momencię zrozumiał, że cokolwiek zrobi, zawsze to będzie dobrze odebrane i po raz pierwszy w życiu zaczął czuć się autentycznie bezpieczny, bezpieczny jak w domu rodzinnym, bezpieczny jak człowiek, który jest kochany; podobnie było z Pamelą Czamcza. Siódmej nocy wyrwał ich z głębokiego snu niewątpliwy odgłos włamywania się do domu. - Pod łóżkiem leży kij hokejowy - wyszeptała przerażona Pamelą. - Daj mi go - zasyczał Jumpy, który był równie wystraszony. - Idę z tobą - zatrzęsła się Pamelą, a Jumpy zadrżał: - O nie, zostań tu. - W końcu oboje, skradając się, zeszli w dół, każde ubrane w falbankowy szlafrok Pameli, każde z ręką na kiju hokejowym, którego oboje bali się użyć. A jeśli ten facet ma spluwę, wyobraziła sobie Pamelą, facet ze spluwą, który mówi, Wracajcie na górę... Doszli do końca schodów. Ktoś zapalił światło. Pamela i Jumpy jednocześnie krzyknęli, rzucili kij hokejowy i błyskawicznie pobiegli na górę; natomiast na dole w sieni stało jasno oświetlone światłem przechodzącym przez szybę w drzwiach frontowych, którą wcześniej stłukło, aby otworzyć zamek zatrzaskowy (Pamela w ferworze namiętności zapomniała zamknąć na zasuwę) straszydło żywcem wyjęte z koszmarnego snu lub kina nocnego, postać pokryta błotem i lodem, i krwią, najbardziej obrośnięty stwór, jakiego kiedykolwiek widzieliście, z nogami i kopytami olbrzymiego kozła, z ludzkim torsem pokrytym koźlą sierścią, z ludzkimi ramionami i głową, wprawdzie przyozdobioną dwoma rogami, ale poza tym całkiem ludzką, pokrytą gnojem i brudem, i kilkudniowym zarostem. Samotne, przez nikogo nie obserwowane to nieprawdopodobne stworzenie runęło na podłogę i zastygło w bezruchu. Na samej górze, to jest w "jaskini" Saladyna, pani Pamela Czamcza łkała spazmatycznie w ramionach kochanka, rozpaczliwie szlochając i wrzeszcząc wniebogłosy: - To nieprawda. Mój mąż eksplodował. Nikt nie przeżył. Słyszysz mnie? Jestem wdową po Czamczy, który jest przeraźliwie martwy. * * * Pana Gibrila Farisztę jadącego pociągiem do Londynu na powrót ogarnęło przerażenie, zresztą kto by mu nie uległ, że oto Bóg postanowił ukarać go za brak wiary, przyprawiając o utratę zmysłów. Usiadł przy oknie w pierwszej klasie, w przedziale dla niepalących, niestety tyłem do kierunku jazdy, ponieważ niestety jakiś facet wcześniej zajął miejsce po przeciwnej stronie, i wcisnąwszy mocniej kapelusz na głowę, siedział z dłońmi głęboko ukrytymi w lamowanej szkarłatem gabardynie i trząsł się ze strachu
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.