ďťż

- Ludzie należący do większości ras dążą do tego, aby odgro- dzić się od otoczenia - powiedział Bock, spokojnie cedząc słowa...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Przy każdej okazji zamykają się w domach, ukrywają swoje cia- ło pod strojami. Ilość okryć, jakich potrzebują, jest miarą ich wskaź- nika odgrodzenia, który pomaga mi ocenić, na ile ludzki jest dany gatunek. - Chcesz powiedzieć, że różni ludzie noszą różną ilość ubrań? - spytał Gallen. - Zależy to od rasy człowieka - wyjaśnił Bock. - To jakiś idiotyzm - stwierdził Gallen. - Przecież nosimy ubra- nia po to, aby chroniły nas przed wpływem złej pogody. - Jesteś Lordem Protektorem - powiedział Boćka na wpół pyta- jącym tonem. - Pogoda jest piękna. Dlaczego nie zdejmiesz ubra- nia? Przecież go nie potrzebujesz. - Wolałbym go nie zdejmować - powiedział Gallen. - Potrzebny mi będzie kaptur, żeby zachować anonimowość. -1 tak nikt cię nie rozpozna - zapewnił go Bock. Położył na jego ramieniu swój ą długą, zieloną rękę i rozpiął mu tunikę. Maggie nali- czyła na jego ręce aż dziewięć palców. - Tu, na Tremonthin, nikt cię iiie zna. Możesz bez obawy pokazywać swoją twarz. Możesz bez obawy pokazywać całe swoje ciało. Zachowanie Boćka było dziwne i trochę przerażające, jednak Maggie wyczuwała, że stwór nie zamierza zrobić im krzywdy. Jego dotyk był raczej delikatny. Najwyraźniej wprawiał Gallena w zakło- potanie; wzbudzał jego ciekawość i obawę zarazem. Popatrzył na Boćka i uwolnił ramię z jego uścisku. - Dlaczego tak ci zależy, żeby zdjąć ze mnie ubranie? - A dlaczego tobie tak zależy, żeby go nie zdejmować? Czy myśl o własnej nagości jest dla ciebie przerażająca? - Gallen nie odpo- wiedział, a Bock szepnął: - Dlaczego, będąc Lordem Protektorem, odczuwasz strach, który każe ci zabijać innych? - Gallen nikogo się nie boi, ty omszały kasztanie! - oburzył się Orick. - Nie denerwuj się, Oricku - powiedział Gallen, przyglądając się Boćkowi. - Jeśli zatem jesteś taki nieustraszony - powiedział powoli Bock - zdejmij swoje ubranie. Nosisz broń od niechcenia, tak jak inni lu- dzie noszą pasek od spodni. Zdejmij ubranie, tunikę też. Gallen uśmiechnął się, słysząc takie wyzwanie. Odpiął pas z bro- nią, przyglądając się uważnie Boćkowi. Zdjął płaszcz i koszulę, wreszcie ściągnął tunikę zostając tylko w trykocie i obcisłych, czar- nych butach. Bock wydał z siebie świst, będący zapewne oznaką aprobaty. - Większość ludzi mieszkających na tej planecie nie pozbyłaby się tak łatwo ubrania i broni - powiedział. - Ich współczynnik od- grodzenia jest zbyt wysoki. Jeśli jesteś naprawdę odważny, chodź ze mną na targ, bez broni. Odwrócił się i ruszył pod górę. Gallen stał w miejscu, lecz Bock wyciągnął ku niemu rękę. - Nikt cię nie skrzywdzi. Będziesz w towarzystwie jednego z Boć- ków. Poprowadził Gallena za sobą. - A co z nami? - krzyknął Orick. - Zostańcie tutaj - powiedział Bock. - Wkrótce tu wrócimy. Gal- len powinien przywitać ten świat bez ubrania. - Poczekaj, Gallenie - odezwała się Maggie. - Nie jestem pew- na, czy chcę, żebyś szedł z tym... z tym czymś! Żebyś zostawił nas samych! Gallen popatrzył pytająco na Boćka. - Nie... nie sądzę, aby on zamierzał wyrządzić nam jakąkolwiek krzywdę - odezwał się wreszcie.- Nigdy nikomu nie wyrządzam krzywdy - zgodził się Bock. -Ale czy będziemy bezpieczni, jeśli tu zostaniemy? - spytała Maggie. - Za dnia nikt nie zagląda w okolice świątyni - powiedział Bock - Siedziałem tu przez wiele tygodni i widziałem jedynie księży. Jed- nak ludzie tacy jak wy powinni sobie poszukać jakiegoś schronienia na noc. - Bock chwycił Gallena za rękę i poprowadził go w stronę drzew rosnących na szczycie wzgórza. Maggie i Orick siedzieli w skalnej niszy. Minęła godzina, potem druga. Gallen i Bock wciąż nie wracali. Przed zachodem słońca zaczął padać deszcz - drobna, ciepła mżawka. Z minuty na minutę Maggie była coraz bardziej zaniepo- kojona. Obawiała się, że Bock mógł być znacznie groźniejszy, niż się wydawał, a jego pojawienie się mogło być pułapką. Obiecał im wszak, że wróci po nich przed zmierzchem. Kiedy zapadł zmrok, rozległo się donośne bicie dzwonów. Na- woływania ulicznych sprzedawców nagle umilkły. Deszcz ustał. Niebo nadal pokrywały grube, czarne chmury. Cisza, która zapadła, miała w sobie coś złowieszczego. Za każdym razem, kiedy Maggie mówiła, ile czasu już upłynęło, Orick starał się ją pocieszyć: - Gallen niedługo wróci. Przecież nie zginął. Na pewno nic złego mu się nie stało. - Wreszcie jednak i on stwierdził: - Co ten Gallen sobie wyobraża?! Już dawno powinien tu być! - Może powinniśmy iść go poszukać? - zaproponowała Maggie. - Na pewno zdołasz go wytropić. Orick niepewnie pokiwał głową i zaczął węszyć. Maggie zebrała wszystkie rzeczy Gallena i zawinęła je w jego tunikę. Wspięli się na wzgórze, do świątyni. Obeszli ją dookoła, spoglądając w dół, na roz- ległą zatokę pełną zacumowanych statków. Nad morzem stały wyso- kie, eleganckie, murowane budynki, a na pobliskich wzgórzach roiło się od pięknych domów z litego drewna
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.