ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Macie wiele tupetu, kradnąc naszych klientów. Odziany w fez i obdarzony przez naturę olbrzymim nosem Stygijczyk nie powitał go bynajmniej z zadowoleniem. Teraz, jak sądzę, twoi piraci zatopią moje łodzie i pozbawią mnie jedynego źródła utrzymania.
Klientów? roześmiał się Conan, przyglądając się pogardliwie przewoźnikowi i kilku jego synom Nie miałbyś dzisiaj żadnych klientów, gdyby moi ludzie nie odpędzili nomadów! Dlaczego się porządnie nie uzbroisz i nie ochraniasz karawan?
Ha! Łatwo powiedzieć, jeśli masz konie i okręty wojenne. Nie mogę ryzykować straty łodzi. Zuagirsi po ich zdobyciu mogliby się przeprawić na nasz brzeg, spalić nasze domy i wymordować nasze rodziny! Przewoźnik zasępił się. To prawda, ostatnimi czasy mało jest klientów. Teraz, gdy pełno tu piratów takich jak ty i Zuagirsów, którzy psują interesy, przyjdzie mi przenieść się w dół rzeki.
Nie jesteśmy piratami, tylko dobrze uzbrojonymi podróżnikami zapewnił go Conan. Ale jeśli masz zamiar się stąd wynieść, to czemu nie w górę rzeki, aby przewozić jadące na północ karawany, nim wpadną w ręce Zuagirsów?
Stygijczyk roześmiał się.
Miałbym szukać lepszego życia w górze rzeki? Poprawił fez i rzucił pełne obawy spojrzenie na czarną wstęgę wody, która znikała za najbliższym zakrętem Nie, cudzoziemcze, Styks by na to nie pozwolił. Rzadko kto podróżuje dalej w górę rzeki, za ten przesmyk. A jeśli ktoś tam popłynie, wkrótce z prądem dryfuje jego ciało. Albo jego łódź. Wskazał rozbite wraki spoczywające na przybrzeżnych skałach. Jeśli podążasz na południe, radzę ci pozostawić statki tutaj. Zabierz konie i wielbłądy i przejdź przez ziemie Zuagirsów. Ale pamiętaj, że święta rzeka nie lubi tych, którzy docierają zbyt blisko do jej źródeł.
XIV
PRZERAŻAJĄCE SNY
W Baalur o kamiennych murach ludzie wznosili twierdze światła dla obrony przed niosącą strach ciemnością nocy. Żółte płomienie pochodni, których duszący dym drażnił oczy i płuca, oświetlały paradę widm, jaką stanowił snujący się po zatłoczonych o tej porze ulicach tłum. I była to prawdziwa wędrówka zombich. Nawet przy tak marnym świetle można było dostrzec martwą pustkę w ich oczach, pobladłe oblicza i desperacki wysiłek, jaki czynili, by nie zapaść w letarg. Mijał kolejny miesiąc plagi złych snów, która wciąż trzymała miasto w swym bezlitosnym uścisku. We dnie te same place i ulice będą pełne śpiących, a południowe słońce będzie oświetlało ich zmęczone ciała, spoczywające jedno obok drugiego. I tylko od czasu do czasu ciszę przerwie czyjś przerażony okrzyk, czasem zaś płacz lub jęk chór ludzi, których dotknęła klątwa. Bezpieczniej już błądzić po świecie sennych koszmarów w blasku dnia, gdy przez półprzymknięte powieki sączyły się promienie słońca, i budzić się w przerażeniu wśród znanych sobie twarzy, w miejscu, które niemal obłąkany umysł mógł natychmiast zidentyfikować. Ale teraz trwała noc. Długa i straszna. Ten, który zapadłby w objęcia snu, samotny i pogrążony w ciemnościach, znalazłby się we władaniu czarownicy i jej szalonej, bezlitosnej mocy.
Dlatego właśnie Narsus sprzedawca owoców włóczył się po ulicach miasta o tak późnej porze, czy raczej tak wczesnej, nim dzień zaczął ponownie rodzić się do życia. W nocy i tak interesy szły najlepiej. Słodkie owoce znajdowały wielu amatorów wśród zdesperowanych lunatyków, odciągały zmysły balansujących na cienkiej krawędzi realnego świata od ziejącej w dole przepaści snu. Z łatwością mógł sprzedać w ciągu nocy cały zapas jabłek i tamarynd i przynieść rodzicom sporą garść miedziaków. Potem zjadał poranną kolację z produktów, które kupiono za zarobki z poprzedniej nocy a kiedy słońce wzeszło już na bezpieczną wysokość nad wschodnie mury miasta, znów wracał na ulicę, tym razem by szukać spoczynku.
Teraz nawet nie czuł znużenia
|
WÄ
tki
|