ďťż

Gęste, rozbrzęczane owadami zarośla zwężały skrót do szerokości ścieżki, a jego końca strzegł kordon drewnianych kozłów...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Pokonał je górą i rychło piął się na stromą krzywiznę, która, jak się zdawało, prowadziła do punktu leżącego niewiele niżej niż masywny srebrny księżyc. Choć zasłany gruzem i kartonami, beton wyglądał czysto w świetle księżyca, lśnił jasno jak niezupełnie jeszcze zakrzepły świeży śnieg. Wspinając się, Mingolla doznał złudzenia, iż pod jego stopami most drży z wrażliwością białego nerwu. Szedł, zda się, ku ciemności i gwiazdom, ku samotności wielkiej jak wszechświat. To było przyjemne i cholernie samotne, może aż za bardzo: tak iść, zostawiwszy za sobą brzęczenie owadów, słysząc tylko wiatr przewracający kartonowe pudła. Po paru minutach dostrzegł przed sobą poszarpany koniec mostu. Gdy tam dotarł, usiadł ostrożnie ze spuszczonymi nogami. Wśród nagich dźwigarów, pociągając go za kostki, świstał wiatr. Jego dłoń pulsowała i była rozpalona. Wielobarwna opalizacja przylgnęła w dole do czarnej krechy wschodniego brzegu jak kolonia fosforyzujących alg. Zastanawiał się, jak jest wysoko. Nie dość wysoko, uznał. Nikłe smużki muzyki - niewyczerpane delirium San Francisco de Juticlan - wiły się z wiatrem, i wyobraził sobie, że migotanie gwiazd jest spowodowane tą właśnie dryfującą pośród nich mgiełką muzyki. Próbował pomyśleć, co robić. Niewiele przychodziło mu do głowy. Wyobrażał sobie Gilbeya w Panamie. Szalejącego z dziwkami, gorzałkującego, robiącego draki. Czyniącego dokładnie to, co w Gwatemali. I w tym właśnie momencie idea dezercji zawodziła Mingollę. W Panamie by się bał; w Panamie, choć może nie trzęsłaby mu się dłoń, pojawiłby się w to miejsce jakiś inny złośliwy tik; w Panamie pewnie by szukał magicznych kuracji na swe ułomności, zbyt lękałby się bowiem rzeczywistości, aby czerpać z niej siłę. I w końcu wojna dotrze do Panamy. Dezercja niczego nie załatwi. Spoglądał nad posrebrzoną księżycem dżunglą i zdawało się, że wycieka mu z oczu jakąś zasadnicza cząstka własnej istoty i złączona z wiatrem gna gdzieś za Mrówczą Farmę, za terytorium partyzantów, za niedostrzegalne spojenie nieba z horyzontem; że jest niepowstrzymanie ściągana ku punktowi, do którego wlewa się cała siła żywotna świata. Wyciekała również z niego; czuł, że staje się zimny, pusty, ospały. Jego mózg zatracił zdolność myślenia, zachowując tylko dar rejestracji wrażeń. Wiatr przyniósł zieloną woń, która rozszerzyła mu nozdrza. Spowijała go czerń, nakłuta złotymi wrażeniami gwiazd. Nie spał, ale coś w nim usnęło. Od krawędzi świata odciągnął go szept. Zrazu myślał, że to twór jego wyobraźni, i wciąż patrzył w niebo, które rozjaśniło się żywym granatem przedświtu. Potem znów go posłyszał i obejrzał się przez ramię. W odległości jakichś dwudziestu stóp w poprzek mostu rozciągał się rząd dzieciaków. Jedne stały, inne siedziały w kucki. Większość miała na sobie łachmany, część - okrycia z pnączy i liści, reszta była naga. Czujne, milczące. W ich dłoniach połyskiwały noże. Wszystkie były wychudzone, miały długie, zlepione włosy i wspomniawszy martwe dzieci, które widział rano, Mingolla poczuł przez moment strach. Ale tylko przez moment. Jak z rozżarzonych węgli ożywionych powiewem wiatru, lęk buchnął zeń płomieniem i zamarł sekundę później, stłumiony nie przez jakiekolwiek rozumowe pogodzenie się z faktem, lecz przez dostrzeżenie w tych obszarpanych postaciach szansy kapitulacji. Nie palił się do śmierci, a zarazem nie chciał wkładać zbyt wiele wysiłku w sprawę przeżycia. Przetrwanie, jak się przekonał, nie było dla duszy kwestią absolutnie pierwszoplanową. Wciąż patrzył na dzieci. Ich ustawienie przypomniało mu gromadę neandertalczyków z Muzeum Historii Naturalnej. Księżyc wciąż był wysoko i dzieci rzucały cienie rozmyte jak maźnięcia węglem. W końcu Mingolla odwrócił wzrok; horyzont ukazywał się jako wyraźna linia zielonego mroku. Przewidywał, że zostanie dźgnięty lub popchnięty, by runąć korkociągiem w dół i roztrzaskać się o wody Rio Dulce, które nabrały pod jaśniejącym niebem barwy stalowej. Zamiast tego ktoś przemówił mu do ucha: - Hej, machol Obok niego siedział w kucki czternasto - albo piętnastoletni chłopak o ciemnej małpiej twarzy obramowanej plątaniną włosów sięgających ramion. Ubrany w poszarpane szorty. Z wytatuowanym na szyi zwiniętym wężem. Przechylił głowę najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Zaintrygowany. Mógł próbować dojrzeć poprzez warstwy pozorów prawdziwego Mingollę. Wydał gardłowy pomruk, uniósł nóż i jął nim kręcić w różne strony, pozwalając Mingolli oglądać jego ostrą klingę, która na całej długości skupiała światło księżyca. Wojskowy nóż ogólnego użytku z kastetową rękojeścią. Mingolla parsknął z rozbawieniem. Chłopiec wydawał się zaniepokojony jego reakcją, pochylił nóż i trochę się odsunął. - Co tu robisz, człowieku? - zapytał. Przyszło Mingolli do głowy kilka możliwych odpowiedzi, ale w większości wypowiedzenie ich wymagało zbyt wielkiej energii; wybrał najprostszą. - Podoba mi się tutaj. Podoba mi się ten most. Chłopak koso spojrzał na Mingollę. - Ten most jest magiczny - powiedział. - Wiedziałeś o tym? - Był czas, kiedy mogłem ci uwierzyć - odparł Mingolla. - Musisz mówić powoli, człowieku - nachmurzył się chłopak. - Jak za szybko, to nie rozumiem. Mingolla powtórzył swój komentarz, a chłopak stwierdził: - Ty w to wierzysz, gringo. Bo dlaczego tu jesteś? - Płynnym gestem ramienia ukazał wyimaginowane wznoszenie się dalszej części mostu. - Oto, gdzie wędruje teraz most
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.