ďťż

Dawniej, w koszarach, jako kadet miewał kłopoty, bo często, śpiąc głębokim snem, miał otwarte oczy podczas nocnego obchodu, a jak wiadomo, na rozkaz "spać!" żołnierz...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Na szczęście nocny kapral nie chciał łamać palców dobrze zapowiadającemu się żołnierzowi. Gdy zastosował już wszystkie lżejsze kary, uznał, że trzeba przyzwyczaić się do otwartych oczu młodego Hengista. Major Hengist natomiast nie mógł przyzwyczaić się do tego, że starszy haruspik Virma tyle wie. - Skąd to wiesz? - spytał otwarcie. - Widziałam wczoraj, jak przysnąłeś, czekając na spotkanie z naszym komendantem. Widziałam, że śpisz, choć oczy miałeś otwarte. Byłeś bardzo zmęczony - dodała łagodnie Virma. - Wiesz, Virma, jeśli ktoś jest tak... nie powiem wszechwiedzący, ale spostrzegawczy, nie powinien się aż tak obnosić ze swoją wszechwiedzą. A skoro tyle wiesz, to może wiesz, co znaczy po nihońsku "kami"? - Nie będę się obnosić ze swoją wszechwiedzą - odparowała Virma. - Wybacz. Powiedziałem to ze względu na ostrożność. Przecież wiesz, że możesz mi zaufać. - Nie wiem. Obroniłeś mnie? To twój obowiązek. Doniesiesz na mnie? To też twój obowiązek. - Wcześniej się mnie nie bałaś. - Nie boję się. Mam Topazowy Glejt. - Nadal wierzysz w glejty? - powiedział Hengist i natychmiast ugryzł się w język. Jak to możliwe, że to powiedziałem?! - pomyślał. Zaczynam jej ufać. - Widzę, że ty też się nie za bardzo boisz. Robisz się nieostrożny? - Oczywiście, wierzę w glejty - poprawił się Hengist powoli. - Wierzę. Tylko są źli ludzie, zdrajcy, którzy ich nie honorują. - Robisz się nieostrożny... - ciągnęła Virma, jak gdyby nie słysząc, co mówi. - Skoro tak, to ja też będę nieostrożna. Powiem ci, czym jest "kami". Czy wiesz, skąd pochodzą Nihońcy? Łukowate mostki z drewna, nabijane wielkimi miedzianymi ćwiekami. Kanały, wijące się i rozgałęziające w setki wąziutkich kanalików, niekiedy nie szerszych niż łokieć. Nadbrzeża z kamiennymi murkami, dachowanymi zieloną glazurą. Pałacyki o spiczastych dachach i szerokich okapach, niemal zakrywających całe podwórce. Niskie pawilony o zwiewnych płóciennych ścianach i zaskakująco masywnych oknach zdobionych metalową kratą kutą w kwiaty i liście. Pływające ogrody na wielkich płaskich tratwach. Całe zatoki, całe akweny, gdzie specjalnie dla ozdoby miasta hodowane są ogromne lilie morskie. Właśnie między takimi ogromnymi, białymi i fioletowymi liliami utknęła mała łódka, zmierzająca ku nadbrzeżu. Siedziało w niej dwóch mężczyzn. Jeden z nich był młody, ale już tłusty, brodaty, o dziwnie opalonej, beżowej skórze. Dla każdego ze strażników nadbrzeża, który zainteresowałby się łódką, byłoby jasne, że beżowy bardzo się boi. Beżowy nie bał się jednak strażników nadbrzeża, a jeśli nawet, to nie ich bał się najbardziej. Bał się swojego towarzysza, drugiego pasażera łódki. Ten siedział bez ruchu, opierając się plecami o wysoką, rzeźbioną w smoki rufę. Całe jego ciało spowijał czarny płaszcz. Na twarzy, zgodnie z kwietniowym obyczajem, miał maskę. Maska przedstawiała demona, któremu z czoła zamiast rogów wyrastały małe rączki. Nihońcy takiego diabła nazywali Sarutahiko. Naokoło łodzi rozciągał się nieruchomy dywan lilii morskich. Wyglądał tak, jakby można było po nim chodzić. Tyle że od czasu do czasu falował i chlupotał. - Zaraz ruszę, panie - szepnął beżowy, ściskając w dłoni drążek wiosła. - Zaraz podpłyniemy, patrzę tylko, czy chodzi jaki strażnik po nadbrzeżu... - Płyniemy do brzegu - powiedziała słodkim, miękkim głosem wyszczerzona maska. Beżowy skulił się. Wiedział, że to rozkaz. - Płyniemy do brzegu - ciągnął słodkousty przybysz. - Płyniemy, płyniemy. Strażnicy nie zwracają uwagi na łódki, łódek przypływają tu setki. Ale na pewno zwrócą uwagę na łódkę, która stoi bez sensu na środku akwenu przez ćwierć godziny. Był świt. Naokoło nie było żadnej innej łódki. - Tak jest, panie - po dłuższej chwili odpowiedział beżowy. - Tak jest, panie mój. Wiosła plusnęły, z szelestem i chlupotem rozgarniając wielkie i lekkie lilie. Nadbrzeże zaczęło się przybliżać. Nagle między kwiatami, tuż koło łódki, coś błysnęło, parsknęło i na chwilę pokazało się nad wodą. Tylko na chwilę, ale to wystarczyło, żeby beżowy przestał wiosłować
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.