ďťż

Byłem zadowolony, że w prasie, choć wiele o mnie pisano, nigdy nie wymieniono mego nazwiska, a zawsze używano określenia El Se#241;or Cochecito...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Moje nazwisko nie mogło więc obudzić żadnych podejrzeń don Pedra. Domyśliłem się także, dlaczego Dawson postanowił sam, bez naszego udziału, zająć się sprawami wiz, biletów i rezerwacją miejsc w hotelu na wyspie. Miał paszport brytyjski, a poza tym potrafił szczodrze rozdzielać napiwki. ROZDZIAŁ CZTERNASTY [top] LOT DO PUERTO RICO • WYSYŁAM ZASZYFROWANĄ DEPESZĘ • W ROAD TOWN • DZIWNE BIURO PODRÓŻY • KTO ZNA TAJEMNICZE HASŁO? • CO GROZI TURYSTOM W KRAINIE SZCZĘŚLIWOŚCI • DON PEDRO NAS WITA • PIERWSZE GODZINY NA LA JAUJA • ZATRUTA SAŁATKA • ODPORNI NA MESKALINĘ Nazajutrz, dokładnie o godzinie zero zero, z lotniska w Santa Marta niewielki turbośmigłowiec uniósł mnie, Florentynę i Dawsona w kierunku wyspy Puerto Rico do miejscowości o nazwie San Juan. W tym samym czasie jacht „La Paloma” z pełnymi zbiornikami paliwa odpłynął z Rodadero i najdalej za dziesięć dni miał znaleźć się w porcie wyspy La Jauja. Florentyna zgodnie z obietnicą zmieniła strój, ale jak zwykle trochę przesadziła. Gdy na lotnisku zdjęła z siebie elegancki płaszczyk pożyczony od Teresy van Hagen, ze zdumieniem stwierdziłem, że nosi najkrótszą sukienkę, jaką można sobie wyobrazić, a na moją uwagę, że mini są niemodne, odparła, że właśnie ta moda znowu powraca do łask. Lecieliśmy w nie najlepszych nastrojach. Wprawdzie Ralf Dawson bez trudu załatwił wizy i kupił bilety na samolot, ale w biurze podróży w Santa Marta poinformowano go, że nie mogą dla nas dokonać rezerwacji miejsc w hotelu La Juaja, ponieważ od dwóch lat ów ośrodek nie zgłasza chęci przyjmowania turystów. Odlatywaliśmy więc z Kolumbii nie mając żadnej pewności, czy w ogóle przyjmą nas na La Jauja. Bez przeszkód i w zaplanowanym terminie wylądowaliśmy na międzynarodowym lotnisku San Juan. Kończyła się tropikalna noc. Dawson udał się na poszukiwanie prywatnego samolotu, który zamierzał wynająć do przelotu na Tortola. Florentyna i ja, pilnując bagaży, zajęliśmy miejsca w poczekalni lotniska. Zauważyłem urząd pocztowy i postanowiłem skorzystać z okazji, aby nadać swoją pierwszą zaszyfrowaną depeszę do Connora i Marczaka. Wyjąłem więc z torby podróżnej przekazaną mi przez Connora Biblię i zgodnie z instrukcją zacząłem w notesie redagować tekst. Moje zainteresowanie Biblią zaskoczyło Florentynę. — Nigdy bym nie przypuszczała, że tak bardzo lęka się pan podróży samolotem — oświadczyła. — Raptem stał się pan religijny. — A pani nie wierzy w Boga? — Nie. — Ale przecież wierzy pani w małe, zielone ludziki z antenami na głowach... — To co innego. Taka wiara nie przeszkadza mieć naukowego poglądu na świat. Zresztą to nie jest żadna wiara. Wielu ludzi spotkało się z zielonymi ludzikami z UFO. — Biblia jest bardzo piękną książką — oświadczyłem. — Pomaga w medytacjach. Odsunąłem się od Florentyny, dając jej do zrozumienia, że moje medytacje wymagają samotności i skupienia. Trochę się na mnie obraziła, ale to pozwoliło mi zaszyfrować tekst depeszy. Poinformowałem w niej Connora, że najprawdopodobniej znajduję się już na tropie przestępców i udaję się obecnie na wyspę Tortola. O dalszej swej działalności powiadomię go w odpowiednim czasie. I nim przyszedł Dawson, nadałem depeszę w urzędzie pocztowym. Ralf wrócił z wiadomością, że znalazł pilota, właściciela samolotu, który utrzymuje się z lotów czarterowych. W godzinę później znowu znajdowaliśmy się w powietrzu nad Morzem Karaibskim. Samolot był małym dwupłatowcem, leciał wolno i nisko. Silnik charczał i dyszał, jak gdyby w każdej chwili groziła mu awaria i w jej następstwie upadek do morza. Raz po raz zresztą trafialiśmy w jakąś dziurę powietrzną i gwałtownie opadaliśmy w dół, a potem z taką samą gwałtownością i rykiem silnika wznosiliśmy się wyżej. Samolot był przystosowany do wożenia ładunków, a nie pasażerów, w kabinie znajdowały się wąskie i niewygodne ławeczki. Nic tedy dziwnego, że wkrótce Florentyna zbladła i poczuła się niedobrze. Ja tę podróż znosiłem nieco lepiej, natomiast Ralf jak gdyby zupełnie nie odczuwał huśtawki. Uśmiechał się i podtrzymywał na duchu Florentynę. Na lotnisku w Road Town wysiadła tak osłabiona, że musiałem ją podtrzymać, bo byłaby upadła. W tej sytuacji Ralf postanowił wynająć pokój w hotelu, gdzie Florentyna mogłaby odpocząć. Na szczęście dość szybko znaleźliśmy taksówkę, która nas i nasze bagaże zawiozła do hotelu o dumnej nazwie Continental. Hoteli i pensjonatów było tu sporo, a to ze względu na coraz bardziej rozwijającą się turystykę, stanowiącą poważne źródło dochodów mieszkańców Tortoli. Miasteczko przypadło mi do gustu. Większość domów zbudowana została w holenderskim stylu kolonialnym i tylko hotele wyróżniały się nowoczesnością. Postawiono je nad morzem, każdy posiadał własną plażę, molo i sprzęt wodny do wynajęcia. Obsługa była przeważnie murzyńska, a hotele zamieszkiwali biali — sporo Niemców z RFN, obywateli USA, Anglików, Francuzów i Holendrów. Ten fakt sprawił, że nasza trójka nie zwróciła niczyjej uwagi. Potraktowano nas jak jeszcze jedną, małą grupkę turystów, która przybyła z zimnej Europy, aby rozkoszować się podzwrotnikowym klimatem Tortoli
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.