ďťż

Autorskie filmy były robione przez ludzi, którzy pisali do nich scenariusze, jak Bergman, albo – jak Wajda, Resnais czy Tarkowski – korzystali z usług zawodowych...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
To samo, tylko w jeszcze większym stopniu, dotyczyło literatury Książka Alberta Camusa czy Tomasza Manna była książką autora i cała nauka o literaturze zasadza się na rozważaniu o tym, co autor miał na myśli. Tymczasem w tak jasno ustalonym świecie pojęć następuje ostatnio wyłom. Nie będę mówił o filmie, bo to stało się dziś oczywiste. Wielu autorów opowiada o sobie być może szczerze, ale za to nieciekawie. Nie każdej spowiedzi mamy ochotę wysłuchać i można zrozumieć, że ta fala epigonów zraziła ludzi do kina autorskiego. Wahadło wychyliło się jeszcze dalej. Niedawno uczestniczyłem pod Londynem w naradzie producentów, na której narzekano, że w Europie za mało szlifuje się scenariusze. Przypomniało mi się wtedy, że w Ameryce pracowałem z autorem, laureatem Oscara, który tłumaczył mi, że ma zaprogramowany komputer na trzydzieści wersji poprawiania scenariusza i uważa to za normalne. Kiedy zapytałem, czy sam wierzy, że po tylu przeróbkach te teksty stają się lepsze, odparł, że zależy, dla kogo lepsze – na pewno „szlifowanie” gładzi kanty i wszystko staje się coraz bardziej banalne i oczywiste. Scenariusz traci piętno czyjegoś określonego autorstwa, za to staje się ogólnie akceptowalny. Uczestnicząc w owej podlondyńskiej naradzie, zapytałem, czy nie należałoby tak samo potraktować sztuk Szekspira – wszak wiadomo, jakie są w nich wady, pokolenia szekspirologów przestudiowały na wylot problem, starając się odpowiedzieć, dlaczego „Makbet” jest sztuką chybioną, w „Królu Learze” brakuje motywacji, a „Hamlet” jest rozchwiany i niejasny. Można by to poprawić – zaproponowałem – i publiczność przyjęłaby to być może z uznaniem; Szekspir przykrojony do średnich telewizyjnych gustów? Czemu nie? Nie wywołałem uśmiechu. Ktoś serio mi odpowiedział, że Szekspira w ogóle nie warto rozważać, bo rzadko się go wystawia w teatrach na Broadwayu czy West Endzie, natomiast 74 wszystkie nowe sztuki mają zwykle okres „docierania”. Wynajmuje się wtedy specjalnych ankieterów, którzy nagrywają reakcje publiczności, i stąd wnioskuje się, co nuży, co jest za długie, a czego można dać więcej. Wtedy producent po każdym przedstawieniu zamawia odpowiednie przeróbki scenariusza. Gdy to słyszę, mam wrażenie, że wchodzimy znowu w świat Orwella – odczłowieczony, zmasowany. W filmie również pojawiła się zasada tak zwanych preview – nowy film podlega sprawdzeniu na publiczności (ostatnio István Szabó przeszedł to ze swoją „Schadzką z Wenus”). W wyniku badań reakcji widowni coś się wycina, coś się zmienia i dopiero taki „doszlifowany” produkt trafia na rynek. O autorze nie warto nawet mówić – odpowiednio opłacony, ma się włączyć w proces doprowadzający do tego, że towar dobrze się sprzeda i sprawi przyjemność widzom. Idealnym przykładem tych zabiegów jest niemal każdy amerykański serial telewizyjny – nikt nie pyta, kto jest jego autorem (z wyjątkiem takich utworów jak parodia świadomie stworzona przez Lyncha), bo scenariusz jest dziełem zbiorowym, a reżyserzy się zmieniają. Czy teraz już zawsze tak będzie? Czy wahadło tylko wychyliło się w przeciwną stronę i wkrótce powróci? A może wcale nie powróci? Wtedy „pora umierać”... A przy okazji: czy wypada, żeby ktoś, kto nie jest człowiekiem pióra, pisał taką książkę jak ta bez pomocy? Kiedy przed dwoma laty pertraktowałem w Anglii z prestiżowym skądinąd wydawnictwem, proponowano mi, rzecz jasna, pomoc „autora-ducha”. Powiedziałem wtedy, że nie reflektuję, nawet jeśli dzięki temu książka miałaby być o wiele lepsza – bo nie byłaby moja, a ja mam ochotę na spotkanie z ludźmi, którzy chcą mnie poznać osobiście. Powiem więcej. Dziś na rynku mnóstwo książek traktowanych jest jak scenariusze: ktoś pisze, ktoś przerabia, ktoś inny dopisuje to, w czym jest specjalistą – opisy przyrody czy epizody erotyczne, wstawki rodzajowe czy nawet jakieś refleksje – wszystko po to, by rynek to kupił i zapłacił, a ludzie byli zadowoleni. Kiedy pytam wydawców, czy liczą, że te książki będą na przykład wznawiane, mówią: „Nie. Dziś już nic się nie wznawia, książka jest produktem jednorazowego użytku, ponieważ cała nasza cywilizacja współczesna operuje innym rozumieniem czasu”. Opowiadano mi, że kiedyś w Japonii, gdy budowano świątynię, sadzono las, aby sto lat później czerpać z niego budulec na remont. Dziś jakby istniał tylko czas teraźniejszy – przyszłość tonie w cywilizacyjnej chmurze. Strach pomyśleć, czym będzie za stulecie nasza zgwałcona ziemia. Sztuka też ma istnieć tylko tu i teraz. Przesadzam? Oczywiście. Ktoś jeszcze wznawia Stendhala i Balzaka, ale na całym świecie liczba ludzi zdolnych do czytania maleje. Koniec cywilizacji Gutenberga? A co w zamian? Cywilizacja braci Lumiere? Jako filmowiec mam wrażenie, że cywilizacja filmu też przemija, choć żyła stosunkowo krótko. Sto lat jak na jedną dyscyplinę sztuki to niedługo, ale jakże długo istniała opera, a od stulecia jest już martwa. Przecież i powieść istniała nie tak długo, a dziś umiera. Może więc i film już nie żyje. Ten dosyć tragiczny dla mnie wniosek wysnuwam z faktu, że dzisiaj wszyscy w naszym „przemyśle” uważają, iż wiedzą, co i jak trzeba robić
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.