ďťż

Wrony nie mają silników...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Samolot o wielkiej rozpiętości skrzydeł. Patrząc na ulatujący w srebrzystym powietrzu ranka samolot, poczuł ciarki na skórze. Kiedy ogromna maszyna zaczęła skręcać na południe, z jego gardła wydobył się jęk. Samolot musiał być zatrzymany. W jego kadłubie transportowany był ładunek śmierci. Musiał być zatrzymany! Spojrzał na Goldę i zobaczył, że ona tego nie rozumie. Dlaczego nie rozumie? Dlaczego on jest jedynym, który rozumie? Zbiegł po skałach w kierunku przystani, widząc w powietrzu malejącą sylwetkę samolotu. Wskoczył na falochron i stał tam skomląc, aż maszyna zniknęła mu z oczu. "Zawiodłem" - pomyślał. Nie miał pojęcia, w czym zawiódł, więc przestał się nad tym zastanawiać. Ale opanowały go koszmary i nie był w stanie od nich uciec. Był w tych koszmarach człowiekiem. Młodym człowiekiem, nie znającym wcale świata. Biegł przez pole pełne żółtych kwiatów, a w ręku trzymał napiętą linkę. Na jej końcu wznosił się pod błękitne niebo biały latawiec, który tańczył i wirował w porywach wiatru. Usłyszał kobiecy głos, wołający go imieniem, którego nie mógł zrozumieć. Kiedy patrzył na coraz wyżej wznoszący się latawiec, zobaczył, jak spada na niego cień ptaka o szklanych oczach i jak jedno z jego wirujących śmigieł tnie latawiec na tysiące fragmentów, które ulatują w powietrze jak kurz. Samolot był oliwkowozielonego koloru, poznaczony śladami po pociskach. Przecięta linka spłynęła na ziemię, a wraz z nią opadła mgła. Zawirowała wokół niego, a on wciągnął ją do płuc. Ciało zaczęło mu topnieć i rozpadać się na krwiste strzępy, osunął się na kolana, kiedy w dłoniach i ramionach otworzyły mu się dziury. Ta sama kobieta, piękna jeszcze mimo dojrzałego wieku, brnęła przez pole ku niemu i kiedy doszła doń z wyciągniętymi rękami, zobaczył, że zamiast twarzy ma ziejącą, pełną krwi jamę. Siedział w rzeczywistym świetle dnia na przystani i patrzył w wypalony kadłub kutra. "Pięć" - pomyślał. Co w tej liczbie tak go przerażało? Dni przemijały jeden po drugim, wypełnione rytuałem jedzenia, spania i wylegiwania się w coraz cieplejszym słońcu. Ciała, wyjedzone i kościste, użyczyły stadu ostatniego posiłku. Czarny wilk przyglądał się tkwiącemu w klatce piersiowej zwłok nożowi. Miał zakrzywione ostrze. Widział ten nóż w jakimś innym miejscu. Widział, jak jest wbijany pomiędzy palce człowieka. Zabawa Kitty, tak. Ale kim była Kitty? Samolot z zielonym pokryciem poznaczonym namalowanymi dziurami po kulach. Twarz człowieka o srebrnych zębach... twarz szatana. Miasto z olbrzymią wieżą zegarową i szeroką rzeką wijącą się ku morzu. Piękna kobieta o blond włosach i brązowych oczach. Pięć z sześciu. Pięć z sześciu. Same cienie. Bolał go łeb. Był wilkiem, więc co mógł wiedzieć o takich sprawach albo dlaczego miałby o nie dbać? Nóż przyzywał go. Sięgnął po niego, a Golda przyglądała mu się z leniwym zainteresowaniem. Dotknął łapą rękojeści noża. Oczywiście nie był w stanie go wyciągnąć. Co sprawiało, że uważał, iż może to zrobić? Zaczął zwracać uwagę na wznoszenie się i opadanie słońca, na przemijanie dni. Zauważył, że stają się coraz dłuższe. Pięć z sześciu. Czymkolwiek to było, przybliżało się szybko, i ta myśl przeszywała go takim dreszczem, że aż skomlał. Przestał towarzyszyć śpiewom pozostałych wilków, ponieważ w jego wnętrzu nie było żadnych pieśni. Pięć z sześciu zdominowało jego umysł i nie pozwalało mu odpocząć. Zapadniętymi oczami zobaczył, jak wstaje kolejny świt. Podszedł do obranego z ciała szkieletu i zapatrzył się w tkwiący w nim nóż, jakby to była jakaś pamiątka z utraconego świata. Pięć z sześciu było tuż-tuż. Wyczuwał, jak się przybliża. Nie było sposobu, aby to powstrzymać. Ta świadomość mroziła go od wewnątrz. Ale dlaczego to nie martwiło nikogo innego? Dlaczego on był jedynym, który cierpiał? Dlatego, że jest inny. Skąd przybył? Czyje sutki ssał? Jak się dostał tutaj do Wilczej Wsi, kiedy pięć z sześciu przybliżało się do niego z każdym oddechem? Wylegiwał się z Golda w ciepłej bryzie koło falochronu pod błyszczącymi na niebie gwiazdami, kiedy usłyszał Piszczka skomlącego przeciągle na skałach. Nie podobał im się ten dźwięk, słychać było w nim strach. Po chwili Piszczek wydał serię szybkich, szorstkich szczęknięć, przekazując ostrzeżenie do Wilczej Wsi. Rozległ się huk i Piszczek zawył z bólu. Czarny wilk i Golda podnieśli łby, leżąc na brzuchach. Wystrzał. Golda wiedziała tylko, że wystrzał równa się śmierci. Czarny wilk wiedział, że to odgłos pistoletu maszynowego "Schmeisser". Wycie Piszczka ustało nagle wraz z kolejną serią. Szczurołap podjął jego ostrzegawczy sygnał, a Bursztynka przekazała go dalej. Czarny wilk i Golda pobiegli w głąb Wilczej Wsi i zaraz wyczuli znienawidzoną woń ludzi. Było ich czterech, schodzili ze skał w kierunku wsi, omiatając teren przed sobą światłami latarek. Strzelali do wszystkiego, co tylko mogło się ruszać. Czarny wilk wyczuł jeszcze jedną woń, rozpoznał ją: sznaps. Przynajmniej jeden z ludzi był pijany. Po chwili usłyszał ich bełkotliwe głosy. - Zrobię ci futro z wilczych skór, Hans! Zobaczysz, że ci zrobię! Zrobię ci, cholera, najpiękniejszy płaszcz, jaki kiedykolwiek widziałeś! - Nie, nie zrobisz! Zrobisz go dla siebie, ty sukinsynu! Rozległ się szorstki śmiech. Seria pocisków uderzyła w boczną ścianę domu. - Wyłaźcie, wy włochate gnojki! No, pobawimy się! - Chcę dopaść jakiegoś dużego! Tamten mały na skałach nie wystarczy nawet na porządną czapkę! Zabili Piszczka. Pijani faszyści z pistoletami maszynowymi polowali z nudów na wilki. Czarny wiedział o tym, nie zdając sobie sprawy, skąd o tym wie
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.