ďťż

Wspominali niejasno, że mają w Rosji posiadłość i przyjaciela tegoż co ja nazwiska...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Czy nie mogę im o tym czegoś donieść? Naturalnie donoszę — załączam im twój adres i Jazwigły! Stało się to przed tygodniem. Rolę swą odeGralam do końca, teraz, na ciebie kolej! O, jakże się cieszę, że życzenie ojca się ziści i ty nareszcie będziesz wolny! Dawno nie pisałeś, choć się nie dziwię; kto pracuje, nieskory do gawędy, choćby listownej! Jeśli mi wszystko pójdzie po myśli, przyjadę do kraju odetchnąć parę miesięcy. Ciężko mi bywa czasem, ale dodaje otuchy Julka i nadzieja choć dalekiego końca! Wedle twej woli, pomocy u nikogo nie proszę i nie skarżę się nigdy. Chciałabym, żebyś był ze mnie rad — kiedyś! Twoja siostra, Hanka”. Marek odetchnął. Był zbawiony. Niewola jego potrwa parę tygodni, może więcej, ale będzie jej kres wreszcie. Teraz należy przygotować, dom i pojechać do Kowna; tam z Jazwigłą będą wyglądać zamorskich sukcesorów. Ziemia paliła mu się pod stopami, we dworze zapanował jakiś ruch gorączkowy, wieść poszła z ust do ust, od najstarszych do najmłodszych, i wszędzie ją przyjęto nieufnie i z żalem. — Dwadzieścia lat panowali nam Czertwani! Tamci cudzy, może dobrzy, ale nieznani! A ci nasi! Nie będzie lepszych na świecie! Szkoda, szkoda! Gdy Marek nazajutrz, wydawszy najdrobiazgowsze rozporządzenia, kazał sobie konie zakładać, kilku najśmielszych przyszło się pożegnać. — Ale pan wróci do nas? — pytano niespokojnie. — Wrócę z Orwidami, zdać im służbę — odparł z nie bywałą wesołością. Jak huragan przeleciał przez zaścianek; starych nie było. Panna Aneta kopała jakieś korzonki w dąbrowie, Ragis pola pilnował; rzucił im słów kilka, zatknąwszy papier za szybę; rad był tę wieść radosną krzyczeć całą drogę każdemu spotkanemu. W Kownie Jazwigło go nie poznał, cofnął się o trzy kroki, z czerwonego stał się fioletowym, sinym jak śliwa. — Co się stało? — zakrzyczał — palą się poświckie składy z wódką? Czy co? Gadaj! — Orwidowie są! — wyrzucił z siebie bez zwykłego namysłu i lakonizmu. — Sukcesorowie pana Kazimierza pisali do Hanki z Ameryki. Nie miał pan listu? Listów mi nie brak, ale nie od Orwidów! Jakże to, czy tylko prawdziwi? Może jakie oszukaństwo? Opowiedz porządnie! Wysłuchawszy, stary jurysta długo sumował bębniąc palcami po stole; wieść ta zakrawała na bajkę. Ostrożny to był Żmujdzin i często zdradzany. — Poczekajmy listu! — wygłosił wreszcie swe zdanie. Czekali tedy. Marek chodził od telegrafu na pocztę lub siedział w salonie Jazwigły, admirując brata i pannę i Marynię, gadających ze sobą godzinami. Co to można mówić, widząc się co dzień, po dniach całych — tego nie pojmował i nigdy nie słuchał, a tamci też nie krępowali się jego obecnością. Raz tylko spytał brata, wieczorem, w drodze do zajazdu: — A cóż tam z twoją spółką handlową z Kirgizami? — Niech ją pies zje! — machnął ręką Kazimierz — albo ja dziki, żebym do dziczy wracał? Mnie tu jak w raiku, miły brat! Szukam posady, bo to, widzisz, i żenić by się wypadało! Źle samemu na świecie! Co? — A pewnie — potakiwał Marek roztargniony. Tego samego dnia stary Jazwigło zaszedł, niby przypadkiem, do pokoiku córki i zaczął od pytania, co jutro będzie na obiad. Potem zagadnął o cenę mięsa, o sklep piekarza,, o uczciwość Agatki kucharki, wreszcie umieścił swoją okrągłą! figurkę na kanapce i po długim milczącym pykaniu z cybucha, rzekł mimochodem: — A to, słyszę, Czertwan wyjeżdża znowu do Rosji. Panna Maria miała bardzo bujne brwi, bystre oczy i wiele stanowczości w rysach. Chowana bez matki, od dawna była gospodynią w domu, z gotową decyzją i z całym zrozumieniem swej roli. — Chyba się ojciec myli — odparła spokojnie. — Pan Czertwan powinien zostać w kraju. — A po co? — marudził stary, zajęty pozornie tylko fajką — ma tam karierę gotową i pewny byt, a tu co? — A tu swe stanowisko i obowiązek — odpowiedziała córka. — A to czemuż matce nie pomaga, w domu nie siedzi? Panna Maria poruszyła się żywo. — Nikt tam go o pomoc nie prosił. Zresztą matka straciła jego kapitał i oddała zrujnowany folwark, gdzie nie sposób się było utrzymać. Sądzę, że dosyć zrobił dla rodziny, gdy to zniósł w milczeniu. — Aha, to tak? Nie wiedziałem. Dobrze, że od ciebie można o wszystkim się dowiedzieć. Dziewczyna spojrzała uważnie w dobroduszną twarz starego jurysty. Poczuła docinek, nie lubiła fałszywej pozycji. Nic dziwnego, że wiem — odparła spokojnie — pan Kazimierz jest otwarty i do nas się przywiązał szczerze. — Uhm, czemuż, kiedy do nas, ze mną nie pogada otwarcie? — Pogada i z ojcem — uśmiechnęła się lekko — niech tylko sobie trochę mowy przypomni i dostanie posadę. — Aha? pogada, ręczysz? No to poczekam, kiedy tak. Uspokojony stary dźwignął się z kanapy i udał się na spoczynek, pogładziwszy na pożegnanie głowę córki. Żmujdzini to byli zakuci. Nie marnowali słów na frazesy, ale rozumieli się wyśmienicie. Nazajutrz bracia stawili się o zwykłej godzinie. Kazimierz trochę czerwieńszy i weselszy. Marek znudzony, trochę posępniejszy. — Nie ma listu? — spytał wchodząc do gabinetu prawnika. — Dzień dobry, Marku! — odrzekł flegmatycznie gospodarz. — Umiesz ty po angielsku? — Nie, a po co? — A toż te Amerykany jakby Angielczyki. Bo i list po angielsku. — To jest list? — A jest. Właśnie go szukam. Rozbieram dziś sprawę Komarów z Molem. Tyle tych papierów na biurze. Ot, masz list, ale zawołaj chyba Maryni, bo my obydwa nie do angielszczyzny. Marek spłoszył czułą parę w salonie. Panna Maria wstała natychmiast na wieść tę tak pożądaną, Kazimierz na i handlowym wydziale niegdyś studiował obce języki, ofiarował I się też z pomocą. List był pisany dużym, wyraźnym pismem, mniej więcej następującej treści: „Szanowny Panie! Dowiedziałem się od panny Czertwan w Paryżu, że w pana ręku znajduje się główny zarząd interesów świętej pamięci Kazimierza Orwida. Korespondencja jest powolna i trudna, wysyłam tedy do pana dziecko Kazimierza Orwida. Taka była jego wola w razie odkrycia śladów spuścizny. Wedle zapewnienia panny Czertwan, trafiam do uczciwego człowieka, toteż z całą wiarą upraszam o pomoc sierocie. Dziś odpływa do Libawy niemieckim statkiem I ŤAurorať, list mój uprzedzi ją tylko o dni parę. Raz jeszcze polecam ją pańskiej opiece. Marwitz”. — To panna? — zagadnął Jazwigło. — Widocznie — odparła córka. — Nieprawdaż, panie Kazimierzu? Stoi wyraźnie she i her wszędzie… Jeszcze raz oboje tłumacze pochylili się nad listem. Musnęli się włosami o skroń, poczerwienieli i czytali bardzo długo. Ale nikt się o nich nie troszczył. — Jechać do Libawy? — spytał Marek, patrząc na zegar ścienny. — I czego? — zareflektował stary — rozminiemy się; w drodze, broń Boże! Dojedzie sama do Kowna. Ho, ho! Amerykanki to rezolutne niewiasty
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.