ďťż

Podatki królewskie zwaliły się na skromne meble biednej pani Prior...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Na jej? — na moje także: na moje porządnie oprawne książki uniwersyteckie, ozdobione wizerunkiem naszego patrona, św. Bonifacego, oraz biskupa Budgeona, naszego założyciela; na moje wytworne sztychy Rafaela Morghena, zakupione za studenckich czasów (o bogowie! cóż to było, co kazało nam chłopcom wariować za piętnastofuntowej wartości odbitkami Rafaela, przedstawiającymi konające jelenie, uczty u księcia Wellingtona itp..?); na moją fisharmonię, przy której ktoś nucił pieśni przeze mnie ułożone (mam na myśli słowa misternie opisujące me namiętności, nadzieje lub rozpacz); na okazały komplet z czeskiego szkła, nabyty na Zeil we Frankfurcie n/M; na portret mego ojca, nieboszczyka kapitana Batchelora (Hopnera) z Marynarki Królewskiej, w białych płóciennych spodniach, z teleskopem w ręku, wskazującego oczywiście na burzę, wśród której rozgrywała się bitwa morska; na miniaturę mej biednej matki, beż żadnego prawie wcięcia w talii, robioną ręką starego Adama Bucka ołówkiem i różową kredką, na moje dzbanuszki do herbaty i śmietanki (masywne srebro) i na sto innych ulubionych drobiazgów, zdobiących mieszkanie samotnego mężczyzny. Zastałem wszystkie te skarby domowe w posiadaniu stróżów prawa i musiałem zapłacić podatki Priorów tą oto ręką, by objąć z powrotem we władanie swoje własne rzeczy. Pani Prior mogła mnie spłacić jedynie wdowimi łzami i błogosławieństwem (Prior już przed tym opuścił świat, którego od dawna przestał być podporą i ozdobą). Łzy te i błogosławieństwa, powiadam, dawała mi szczodrze, i to było całkiem w po- rządku. „ Po co jednak było w dalszym ciągu dobierać się do puszki z herbatą, moja pani? Czemu wsadzać palec — palec?. — całą łapę do słoika z konfiturą? I straszny to fakt, że moje butelki z winem i innymi alkoholami opróżniały się zupełnie tak samo po zgonie Priora jak za jego nikczemnego żywota. Jednego popołudnia zastałem moją utrapioną gospodynię na gorącym uczynku podbierania mi Xeresu. Zaśmiała się histerycznie, po czym wybuchnęła płaczem. Oświadczyła, że od śmierci swego nieszczęsnego Priora nie bardzo wie, co robi i co mówi. Może i była niepoczytalna; była na pewno; ale tym razem niewątpliwie mówiła prawdę. Wyrażam się lekceważąco — uszczypliwie, jeśli wolicie — o starej pani Prior, która miała zacięty, chciwy uśmiech, pomarszczoną twarz, ściągnięte brwi i okropny głos; a jednak, Bóg świadkiem, że mógłbym, gdybym chciał, być bardzo poważny w roli kaznodziei. Przecież ta kobieta miała niegdyś rumiane policzki, i wyglądała zupełnie ładnie, i mało kłamała, i nie kradła Xeresu, i doświadczała czułych namiętności serca, i zapewne bardzo tkliwie i z poczuciem winy całowała swego ojca, tego słabego, starego pastora, owej nocy, gdy go żegnała, by potem przemknąć się do furtki od ogrodu na tyłach domu i uciec z panem Priorem. Instynkt macierzyński miała na pewno, gdyż karmiła swe dzieci własną chudą piersią, jak umiała najlepiej, a sama chodziła głodna, rabując i kradnąc dla nich. W niedziele odświeżała jakoś wyświechtaną, czarną jedwabną suknię i kapelusz, prasowała kołnierzyk i desperacko garnęła się do kościoła. Miała marniutki ołówkowy rysunek owego probostwa w Dorsetshire oraz sylwetki ojca i matki, które zawieszała, gdy tylko wprowadzała się do jakiegoś mieszkania. Przenosiła się wiele razy; gdzie tylko się zjawiła, uwieszała się u poły duchownego parafii, mówiła o swym kochanym ojczulku proboszczu i o swoim bogatym i utalentowanym bracie — przełożonym zakładu św. Bonifacego; mówiła powściągliwie, jak gdyby dając do zrozumienia, że dr Sargent, gdyby chciał, mógłby zrobić więcej dla swej biednej siostry i jej rodziny. Chlubiła się (och, nędzna, wyświechtana chluba!) koneksjami z duchowieństwem; przeczytała za młodu sporo dobrych, solidnych, staroświeckich dzieł teologicznych i miała piękne pismo, którym przepisywała ojcowskie kazania. Miewała skrupuły; składała pokorne wizyty wielebnemu panu Greenowi, prosiła o wyjaśnienie tego lub owego ustępu z jego pięknego kazania i tak manewrowała rozmową, by jej przypomniano pewne cytaty z Hookera, Beveridge'a i Jeremy Taylora. Myślę, że miała stary, zwyczajny zeszyt z paroma dziesiątkami takich wyjątków i bardzo zabawnie i zręcznie wtrącała je do rozmowy. Niekiedy Green okazywał zainteresowanie; może młoda, ładna pani Greenowa przyszła czasem z wizytą, w głębi duszy dość zgorszona chłodnym stosunkiem starego rektora dra Browna do pani Prior. Pomiędzy Greenem a panią Prior dochodziło do transakcji pieniężnych; wizyty pani Green ustawały: znajomość z panią Prior należała do kosztownych. Pamiętam, że Pye z Maudlin, nim „przeszedł do tamtych", stale przesiadywał w bawialni pani Prior z książeczkami, obrazkami, medalikami itd. itd. — sami wiecie
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.