ďťż

Rozdział II Na tydzień przed świętym Józefem wracała pani Arciszewska z synami do domu...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Po rannej śnieżycy mróz w południe całkiem zelżał. Sanie sunęły bezszelestnie po sypkim puchu, bo jakbyś tu pierzynę rozpruł i rozsypał. Woźniki, prawie nie czując za sobą ciężaru, szły kłusem, ruchliwe i lekkie. Raz po raz przytulały pyski do siebie, to znów podrywały je w górę jak na komendę. Spod kopyt rzucały płatami ubity śnieg i zezowały w tył, jakby sprawdzając, gdzie też furman dostał: w twarz czy w rękawice? - Wio, basałyki! - odkrzykiwał im woźnica - stajnię już czujecie? Uha! Arciszewska rozglądała się na lewo i prawo, nastawiała oczy i uszy. Wszystko cieszyło. I pogoda, bo słońce przelatywało między białymi kopami sosen, że aż trzeba było mrużyć oczy wśród tej błyskawicznej zmiany świateł i cieni, i frywolny kłus biegunów, i weselszy teraz u schyłku drogi krzyk woźnicy. Każdy zakręt wzniecał w niej bicie serca; cieszył nawet pień niedawno ścięty, czmychający spod niego szarak, bo wszystko tu było swoje, znane, witało powracających do domu ludzi. Do swego domu, do zacisznej przystani, ukrytej w ciszy wiekowych sosen, wśród zasp śnieżnych spiętrzonych u wjazdowej bramy. To, co czuła w sercu, widziała i na twarzy najstarszego z synów, Eliasza, siedzącego obok niej w saniach. Sprawdzała swoją radość w jego oczach łowiących skwapliwie każdy szczegół na drodze wiodącej do Nietaskowa. - U nas śnieg większy, bardziej puszysty, niech pani mateńka patrzy! - mrużył oczy, sięgając wzrokiem po czuby uciekających sosen. Jakże ich miało nie cieszyć, kiedy to swój śnieg, może i nie bardziej puszysty, choć sosny wyższe niż u Sucheckich, pnie prawie masztowe. Znała się i na tym, bo skoro mąż co dzień ślęczał po uszy w księgach i kontemplacjach, to jej z konieczności wypadało i majątku bardziej strzec, i w sprawach gospodarskich się rozeznawać. Patrzyła roztkliwiona na drogę i synów. Eliasz, siedzący tuż obok, wdycha szeroko powietrze, tamci dwaj wierzchem jadący też nabrali większego życia. Bogusław harcuje koniem pobok sań, a Krzysztofa na szarej klaczy nawet nie widać. W miarę jak obok sań przelatywały znane pola, a tam niżej nad zamarzniętymi potokami ośnieżone wierzby, Arciszewską ogarniało coraz większe podniecenie. Myśli biegały po głowie, różnorodne, głównie o domu w Nietaskowie. Porównywała go z dworem buczyńskim. U Sucheckich i brama murowana z basztą u wejścia, i pokoje tureckimi oponami pokryte, i malowidła jakieś na ścianach. Łaźnia przy pokojach gościnnych i piernaty jedwabne, a choć i troska serdeczna o gości od świtu do nocy, to jednak tutaj co swoje, to swoje. Lepsza swoja bieda niż u kogoś wygoda. Jak każda matka, stęskniła się już za codziennym kłopotem we własnym obejściu, za swym kredensem, który jakże inny ma zapach niż u skrzętnej, zasobnej we wszystko Sucheckiej. Tamta ma sporo czeladzi, kilka dworek, więc i cóż taka wie, co to samej z Tereską stanąć u kuchni, pieczywa czy wieczerzy doglądnąć. I nie synowie, lecz córki w domu, które matce pomóc powinny, bo jakież by to były panny. Chociaż młodsza, Renatka, bardziej koło gospodarstwa ruchliwa niż ta Aniela, która już chyba jedną tylko nogą w domu, a drugą bliżej wesela z Ledóchowskim. - Heliasz! - przysunęła się nagle bliżej syna, ujęła go pod ramię. - Im bliżej domu, to mi cięgiem jedna myśl po głowie chodzi... Przedtem nie miałam jakoś odwagi spytać. - Co takiego, pani mateńko? - zdziwił się Eliasz, zaskoczony dyskretnym tonem pytania. - Patrzyłam na wszystko u Sucheckich, znam ich zresztą nie od dzisiaj, bo i koligacja między nami jakowaś, choć bardzo daleka. Renatkę pamiętam, jak jeszcze na czworakach chodziła, tobie się zresztą wtedy mech pod nosem sypał - a dziś to już panna urodziwa. Ale choć kobietą jestem, nie wiem, któremu też bardziej w oko wpadła, Bogusławowi czy Krzychowi? - Ach, o to chodzi? - Eliasz zaśmiał się szeroko, aż echo poleciało po sosnach. Ten beztroski rechot był tak podobny do śmiechu starego Eliasza sprzed lat dwudziestu, że panią Helenę przeszedł dreszcz szczęścia. Kubek w kubek jak ojciec, nie tylko z imienia sobie podobni. - Renatka mogła wpaść w oko każdemu. I mnie, gdybym nie był po słowie z panną Plecką... Myślę, że Bogusława bardziej urzekła. Przy każdym obiadowaniu i wieczerzy patrzył w nią jak baran. A przy tym gęba mu się jak zawsze nie zamykała. - A Krzych? - matka spojrzała w oczy syna dociekliwie. - Krzysztof ponury był jak zwykle, więcej gadał z Sucheckim o kartaunach i niemieckich puszkarzach niż o pannie. Artyleria go nęci, nie kobieta. Wieczorami spać nam nie dawał, bo i tam ślęczał przy świecy nad swymi karteluszami i w skrybę czy inżyniera się zabawiał. Jemu w głowie dwór Radziwiłła, nie Suchecka. Ot i teraz - Eliasz zgarnął drobny śnieżny puch z oczu - ani go widać, przodem poszedł. - Otóż to właśnie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.