ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Po rannej
śnieżycy mróz w południe całkiem
zelżał. Sanie sunęły
bezszelestnie po sypkim puchu,
bo jakbyś tu pierzynę rozpruł i
rozsypał. Woźniki, prawie nie
czując za sobą ciężaru, szły
kłusem, ruchliwe i lekkie. Raz
po raz przytulały pyski do
siebie, to znów podrywały je w
górę jak na komendę. Spod kopyt
rzucały płatami ubity śnieg i
zezowały w tył, jakby
sprawdzając, gdzie też furman
dostał: w twarz czy w rękawice?
- Wio, basałyki! - odkrzykiwał
im woźnica - stajnię już
czujecie? Uha!
Arciszewska rozglądała się na
lewo i prawo, nastawiała oczy i
uszy. Wszystko cieszyło. I
pogoda, bo słońce przelatywało
między białymi kopami sosen, że
aż trzeba było mrużyć oczy wśród
tej błyskawicznej zmiany świateł
i cieni, i frywolny kłus
biegunów, i weselszy teraz u
schyłku drogi krzyk woźnicy.
Każdy zakręt wzniecał w niej
bicie serca; cieszył nawet pień
niedawno ścięty, czmychający
spod niego szarak, bo wszystko
tu było swoje, znane, witało
powracających do domu ludzi. Do
swego domu, do zacisznej
przystani, ukrytej w ciszy
wiekowych sosen, wśród zasp
śnieżnych spiętrzonych u
wjazdowej bramy.
To, co czuła w sercu, widziała
i na twarzy najstarszego z
synów, Eliasza, siedzącego obok
niej w saniach. Sprawdzała swoją
radość w jego oczach łowiących
skwapliwie każdy szczegół na
drodze wiodącej do Nietaskowa.
- U nas śnieg większy,
bardziej puszysty, niech pani
mateńka patrzy! - mrużył oczy,
sięgając wzrokiem po czuby
uciekających sosen.
Jakże ich miało nie cieszyć,
kiedy to swój śnieg, może i nie
bardziej puszysty, choć sosny
wyższe niż u Sucheckich, pnie
prawie masztowe. Znała się i na
tym, bo skoro mąż co dzień
ślęczał po uszy w księgach i
kontemplacjach, to jej z
konieczności wypadało i majątku
bardziej strzec, i w sprawach
gospodarskich się rozeznawać.
Patrzyła roztkliwiona na drogę
i synów.
Eliasz, siedzący tuż obok,
wdycha szeroko powietrze, tamci
dwaj wierzchem jadący też
nabrali większego życia.
Bogusław harcuje koniem pobok
sań, a Krzysztofa na szarej
klaczy nawet nie widać.
W miarę jak obok sań
przelatywały znane pola, a tam
niżej nad zamarzniętymi potokami
ośnieżone wierzby, Arciszewską
ogarniało coraz większe
podniecenie. Myśli biegały po
głowie, różnorodne, głównie o
domu w Nietaskowie. Porównywała
go z dworem buczyńskim. U
Sucheckich i brama murowana z
basztą u wejścia, i pokoje
tureckimi oponami pokryte, i
malowidła jakieś na ścianach.
Łaźnia przy pokojach gościnnych
i piernaty jedwabne, a choć i
troska serdeczna o gości od
świtu do nocy, to jednak tutaj
co swoje, to swoje. Lepsza swoja
bieda niż u kogoś wygoda. Jak
każda matka, stęskniła się już
za codziennym kłopotem we
własnym obejściu, za swym
kredensem, który jakże inny ma
zapach niż u skrzętnej, zasobnej
we wszystko Sucheckiej. Tamta ma
sporo czeladzi, kilka dworek,
więc i cóż taka wie, co to samej
z Tereską stanąć u kuchni,
pieczywa czy wieczerzy
doglądnąć. I nie synowie, lecz
córki w domu, które matce pomóc
powinny, bo jakież by to były
panny. Chociaż młodsza, Renatka,
bardziej koło gospodarstwa
ruchliwa niż ta Aniela, która
już chyba jedną tylko nogą w
domu, a drugą bliżej wesela z
Ledóchowskim.
- Heliasz! - przysunęła się
nagle bliżej syna, ujęła go pod
ramię. - Im bliżej domu, to mi
cięgiem jedna myśl po głowie
chodzi... Przedtem nie miałam
jakoś odwagi spytać.
- Co takiego, pani mateńko? -
zdziwił się Eliasz, zaskoczony
dyskretnym tonem pytania.
- Patrzyłam na wszystko u
Sucheckich, znam ich zresztą nie
od dzisiaj, bo i koligacja
między nami jakowaś, choć bardzo
daleka. Renatkę pamiętam, jak
jeszcze na czworakach chodziła,
tobie się zresztą wtedy mech pod
nosem sypał - a dziś to już
panna urodziwa. Ale choć kobietą
jestem, nie wiem, któremu też
bardziej w oko wpadła,
Bogusławowi czy Krzychowi?
- Ach, o to chodzi? - Eliasz
zaśmiał się szeroko, aż echo
poleciało po sosnach. Ten
beztroski rechot był tak podobny
do śmiechu starego Eliasza
sprzed lat dwudziestu, że panią
Helenę przeszedł dreszcz
szczęścia. Kubek w kubek jak
ojciec, nie tylko z imienia
sobie podobni.
- Renatka mogła wpaść w oko
każdemu. I mnie, gdybym nie był
po słowie z panną Plecką...
Myślę, że Bogusława bardziej
urzekła. Przy każdym obiadowaniu
i wieczerzy patrzył w nią jak
baran. A przy tym gęba mu się
jak zawsze nie zamykała.
- A Krzych? - matka spojrzała
w oczy syna dociekliwie.
- Krzysztof ponury był jak
zwykle, więcej gadał z Sucheckim
o kartaunach i niemieckich
puszkarzach niż o pannie.
Artyleria go nęci, nie kobieta.
Wieczorami spać nam nie dawał,
bo i tam ślęczał przy świecy nad
swymi karteluszami i w skrybę
czy inżyniera się zabawiał. Jemu
w głowie dwór Radziwiłła, nie
Suchecka. Ot i teraz - Eliasz
zgarnął drobny śnieżny puch z
oczu - ani go widać, przodem
poszedł.
- Otóż to właśnie
|
WÄ
tki
|