ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Uspokajała ją wymownie, że dzieci często podróżują same, nawet na ogromnych przestrzeniach, że dziecka nikt nie skrzywdzi, a w Warszawie zajmą się nią serdecznie Dziewczynka słuchała uważnie i nie zgłosiła żadnego sprzeciwu. Owszem, to może być zabawne.
Narada trwała dwie bite godziny; uczestnicy wyprawy do bieguna północnego mniej są przewidujący niż pani doktorowa. Omówione zostały wszystkie, nawet najmniej prawdopodobne, wypadki, jak: porwanie uśpienie podróżnego za pomocą zatrutych papierosów i zepsucie się lokomotywy. Czarne słowa pani doktorowej przeleciały jak burza przez jasną głowinę i po chwili nie było z nich śladu. Jeden tylko kolorowy ptaszek polatał nad dziewczynką i śpiewał o nadzwyczajnej podróży.
Dobra kobieta zaprowadziła Basię na dalekie miejsce poza miastem, gdzie rosły drzewa i krzyże, i tam kazawszy jej uklęknąć" długo do niej mówiła szeptem cudownie serdecznym. Słońce świeciło bladozłociście a czerwone liście padały z drzew cichutkim szelestem. Basia powiedziała tak samo cichutko:
- Bądź zdrowa, mamusiu!
We środę, nakarmiwszy dziewczynkę na zapas tak obficie, jak gdyby miała przepłynąć Atlantyk, przezorna pani zawiesiła na jej szyi tabliczkę z tektury i atramentowym ołówkiem napisała na niej adres "odbiorcy". Ofiarowała jej małą torebkę nadzianą do rozpuku cukierkami, czekoladą i wszelką słodką pociechą cielęcych lat człowieka, potem, na godzinę przed odejściem pociągu, rozpoczęła uroczystość pożegnania. Tych czułości, tych okrzyków, tym napomnień, tych łez i pocałunków, pocałunków i łez ludzkie pióro nie opisze. Małym urozmaiceniem tej ceremonii był okrzyk burzliwy, nagły, huczący i najmniej spodziewany:
- Mężu! Jeśli temu dziecku coś złego się stanie, będziesz przeklęty!
Powiedziane, raczej zakrzyknięto było to z taką mocą że pan doktor zadrżał.
- Cóż mu się może stać, u Boga Ojca! rzekł nie dość niepewnie.
"Wyższych dziesięć tysięcy" miasteczka w skromnej liczbie ośmiu najważniejszych obywateli podzielało roztropne to zdanie. Wprawdzie Warszawa jest miastem żarłocznym, ale dzieci tam nie jedzą. Starano się żartobliwie uciszyć niepokoje pani doktorowej i dodać jej ducha, co było niejaką przesadą, sądząc bowiem z nadmiaru cielesnej powłoki i duch jej musiał mieć pokaźne rozmiary.
Wszyscy znali niedawne dzieje dziewczynki, więc tkliwość dla osieroconego dziecka, które - sądząc z żałobnego stroju jej matki - nie miało już zapewne i ojca, przywiodła wszystkich dobrych ludzi na dworzec kolejowy. Brak było jedynie pana starosty i fotografa, gdyby bowiem udało się te osobistości zaangażować do zespołu zebranego na dworcu, odjazd Basi nie różniłby się niczym od uroczystego wyjazdu ministra. Sprawiedliwie jednak przyznać należy, że jeszcze żadnego ministra na świecie nie żegnało tyle łez, ile ich popłynęło z oczów pani doktorowej. Ponieważ umysły zrównoważone przestrzegają dokładnych terminów wszystkich czynności, zacna kobieta zaczęła ronić łzy o godzinie drugiej piętnaście, na kwadrans przed odejściem pociągu; przedtem postanowiła bacznym suchym okiem obejrzeć wszystko, co mogło mieć związek z podróżą. Energicznym krokiem pobiegła w stronę dychawicznie sapiącej lokomotywy, na żelaznego potwora pobieżne tylko rzuciła spojrzenie, lecz długim i przenikliwym zajrzała w oczy maszynisty. Zdumiał się nieco poczciwy ten człowiek, na wskroś bystrym wzrokiem, jak ostrym gromieniem, przewiercony. Potem uczynił to, co mu się wydało najrozsądniejsze: wzruszył ramionami. A pani doktorowa dojrzawszy zapewne w jego oczach powagę, pozbawioną wszelkiej lekkomyślności i skłonności do burzliwych awantur, poczęła przebiegać wagony i zaglądać we wszystkie przedziały. Wreszcie, po długim wahaniu wybrała jeden.
Nie chcemy narażać na nagłe pęknięcie ani własnego, bardzo czułego serca, ani tkliwych serc czytelników, dlatego nie opiszemy sceny pożegnania. Miało ono być wprawdzie uroczystością zbiorową, cały jednak ceremoniał pogruchotała pani doktorowa. Nie miała własnego dziecka, więc wszystką niezmierzoną miłość, wypełniającą jej zacne serce, chciała dać na drogę biednej dziewczynce. Wyrywała ją z każdych ramion, nikomu nie pozwoliła jej pocałować, przerywając wszystkie czułości okrzykiem: "Czy chcecie zamęczyć dziecko?" - tuliła ją i ściskała, z nadejściem zaś właściwej pory wybuchnęła płaczem. Na własnych rękach zaniosła ją do wagonu. Otarłszy wielkie łzy, aby nie kapały na słowa, rzekła do zgromadzonych w przedziale:
- Proszę państwa! Ta dziewczynka jedzie sama do Warszawy! Sama! A dlatego sama, że jest sierotą. Adres ma na piersi, na tekturowej kartce... Jedzenie w torebce. W Warszawie po nią się zgłoszą... Proszę na nią uważać, proszę się nią zaopiekować... Niech się nie zbliża do okna! Niech się nie zaziębi1. Proszę pana, aby pan nie palił papierosów! Przecież przez dwie godziny może się pan powstrzymać! O, pani jakoś przyzwoicie wygląda... Niech pani na nią uważa... Proszę jej nie dawać owoców, bo pewnie nie umyte, a mój mąż mówi, że o cholera łatwo... Czy mogę liczyć na wszystkich tu zebranych!
- Dobrze, dobrze, proszę pani - bąknął ktoś w imieniu społeczeństwa.
Pani doktorowa jednakże postanowiła zastosować na wszelki wypadek lekką groźbę:
- Bo inaczej Pan Bóg by was pokarał!
Zdumiała się zebrana gromadka, lecz pani doktorowa nie zwróciła na to uwagi.
- Maleńka - zwróciła się do dziewczynki. - Ci państwo zaopiekują się tobą. Ale jedz tylko to, co ja ci dałam, i nie bierz od nikogo. Nikomu dzisiaj wierzyć nie można. Aha! Gdyby ci się chciało... (nachyliła się do ucha Basi i tłumaczyła jej coś bardzo zawile) - to powiesz o! tej pani, a ta pani cię zaprowadzi. Pan konduktor! Dobrze, że pan tu przyszedł, panie konduktorze.
Uchwyciwszy go palcami za guzik od munduru, objaśniła dokładnie o jego straszliwej odpowiedzialność i zaklęła na wszystkie moce niebiańskie i piekielne aby co kwadrans zajrzał do przedziału
|
WÄ
tki
|