ďťż

Nie zmieniłem tempa...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Owej nocy, kiedy ostatnio odwiedziłem ten dach, pokonałem przepaść łatwiejszą drogą, ale teraz nie było czasu na takie lu- ksusy — przynajmniej tak to sobie tłuma- czyłem po fakcie. W rzeczywistości tym ra- zem zasługa — albo wina — leżała po stronie tych popędliwych nerwów rdzenio- wych. Automatycznie oceniłem odległość pod- czas zbliżania, skoczyłem z miejsca, które moje ciało uznało za idealne, przefrunąłem nad parapetem ochronnym, przygotowałem ręce i nie spuszczałem celu z oka. Zawsze przy takich okazjach martwię się o łydki. Jedno silne uderzenie i potężny ból mógłby przerwać łańcuch koniecznych czynności. A tu potrzebna była ścisła koor- dynacja — kolejny minus. Idealna sytuacja 0RAMY W PIASKU 335 podczas wspinaczki istnieje wówczas, gdy jednorazowo potrzebna jest jedna główna czynność. Gdy jednak trzeba skoordyno- wać zbyt wiele elementów, pojawia się głu- pie ryzyko. Kiedy indziej to, co teraz robi- łem, byłoby głupie. Rzadko skaczę licząc na uchwyt rąk. Mogę to zrobić, jeśli coś przy okazji zyskuję. Ale to właściwie wszy- stko. Nie wyznaję zasady wszystko albo nic. Jednakże... Stopami uderzyłem w dźwigar tam moc- no, że poczułem to w zębach mądrości. Le- wym ramieniem oplotłem pionowy wspo- rnik, obok którego wylądowałem, a to, co się działo wewnątrz ramienia, na pewno spodobałoby się Torąuemadzie. Zachwia- łem się do przodu, jednocześnie skręcając w lewo i tracąc oparcie pod stopami. Wy- rzuciłem w lewo prawą rękę, żeby chwycić się tego samego wspornika. Cofnąłem się na dźwigar, złapałem i utrzymałem równo- wagę. Zobaczyłem uciekiniera i puściłem wspornik. Kierował się do platformy, na której ro- botnicy trzymali w beczkach i pod brezen- tem swoje rzeczy. Sam ruszyłem w jej kie- runku biegnąc po dźwigarach, obmyślając 336 Roger Żelazny najkrótszą drogę, tam, gdzie było to konie- czne, uchylając się i obchodząc przeszko- dy. Zobaczył mnie. Wskoczył na stertę przy- krytą brezentem, potem na skrzynkę i na wyższe piętro. Chwyciłem się jakiegoś pręta i boku belki, zamachnąłem się do góry, znalazłem oparcie dla lewej stopy u szczytu pręta, podciągnąłem się, chwyciłem się dźwigara nad głową, wciągnąłem się na górę. Kiedy stanąłem, zobaczyłem, jak kot zni- ka nad krawędzią platformy o piętro wyżej. Powtórzyłem manewr. Nigdzie nie było go widać. Mogłem tylko założyć, że dalej się wspinał. Poszedłem w jego ślady. O trzy piętra wyżej znów go dostrzegłem. Zatrzymał się na wąskim przejściu z kilku desek służącym robotnikom jako podest przy windzie i patrzył na mnie. Światło z dołu i z tyłu jeszcze raz odbiło się w jego oczach. A potem ruch! Przylgnąłem do mego wspornika i ramie- niem osłoniłem głowę. Okazało się to jed- nak niepotrzebne. BRAMY W PIASKU ' 337 Brzęk, stuk i łoskot dobywający się z wiadra śrub czy nitów, które zepchnął z platformy, doszedł do mnie. minął mnie i odbijając się echem spadł na ziemię, gdzie zamilkł/zamilkł/w końcu zamilkł. Oddech, który mógłbym wykorzystać na przekleństwa, zachowałem do dalszej wspinaczki i gdy tylko powietrze się oczy- ściło, jeszcze raz podjąłem drogę w górę. Zaczął mną szarpać zimny wiatr. Rzucając okiem za siebie i w dół, dostrzegłem na sąsiednim, oświetlonym dachu ludzkie fi- gurki z zadartymi głowami. Nie byłem pe- wien, ile widzą. Zanim dotarłem do miejsca, skąd spadł na mnie grad pocisków, obiekt pościgu znalazł się o dwa piętra wyżej i najwyraźniej chwytał oddech. Teraz lepiej widziałem, bo platformy skurczyły się do nielicznych desek i wchodziły w świat twardych, prostych linii i zimnych, pros- tych kątów tak klasycznych i oszczędnych jak jedno z twierdzeń Euklidesa. W miarę jak wchodziłem wyżej, wiatr szarpał mną z większą siłą, powoli porzucając przypadko- wość i zyskując na stałości. W czubkach palców poczułem wrażenie lekkiego aryt- Roger Żelazny znego chwiania się całej konstrukcji, re objęło całe moje ciało. Odgłosy u- >nego miasta przestały istnieć jako od- :lne dźwięki. Najpierw było to chrapa- potem brzęczenie, aż w końcu wiatr arł i przetrawił wszystko. Gwiazdy i ;życ oświetlały geometrię, wśród której lewrowaliśmy, a wszystkie powierzch- były suche, co właściwie jest jedynym jeniem nocnego alpinisty, alej szedłem za stworem w górę. W go-Poprzez dwa oddzielające nas poziomy, im jeszcze jeden. tał o poziom wyżej wbijając we mnie ok. Nie było już więcej pięter. Osiągnę- ly szczyt. Więc czekał, atrzymałem się i w odpowiedzi wbiłem ok w niego. - Gotów przyznać, że to koniec? — mknąłem. — Czy gramy dalej? adnej odpowiedzi. Ani komentarza. Po stu stał i mnie obserwował, rzesunąłem ręką w górę po wznoszą-1 się obok mnie wsporniku, ciekinier skurczył się. Przysiadł, zebrał BRAMY W PIASKU 339 Cholera! Kiedy osiągnę ten poziom, przez kilka chwil będę w niekorzystnej sy- tuacji. Głowę będę miał odsłoniętą, a ręce zajęte podciąganiem się w górę. Z drugiej strony sam będzie nieźle ryzy- kował skacząc na mnie i dostając się w zasięg moich rąk. — Myślę, że blefujesz — powiedziałem. — Idę na górę. Wzmocniłem chwyt na wsporniku. Przyszła mi wtedy do głowy myśl, która rzadko się tam pojawiała: A co, jeśli spad- niesz? Zawahałem się — było to tak nowa myśl — sytuacja, której się po prostu nie roz waża. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że coś takiego może się zdarzyć. Przytrafiło mi się to wiele razy i to z różnym skut kiem. Jednak nie jest to rzecz, nad którą człowiek się głęboko zastanawia. Ale na dół jest daleko. Nigdy się nie za- stanawiasz, jaka będzie twoja ostatnia myśl, tuż przed zgaśnięciem światła? Chyba każdy się kiedyś zastanawiał przez krótszy czy dłuższy czas. Jednak nie tn łłlr 340 Roger Żelazny fikować jako oznaka czegoś, co powinno zostać złożone w ofierze na poplamionym ołtarzu zdrowia psychicznego. Ale... Spójrz w dół. Jak daleko? Jak wielka odległość? Jak to jest, kiedy się spada? Czy w nadgarstkach, dłoniach, stopach, kostkach czuje się mrowienie? Oczywiście. Ale znów... Zawrót głowy! Ogarnął mnie całego. Fala za falą. Coś, czego nigdy przedtem nie do- świadczyłem z taką intensywnością
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.