Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Dopadłem
pierwszego, nie zdaj±c sobie sprawy, kto to jest, porwałem go obiema dłońmi za
skafander na piersi
i zacz±łem nim trz±¶ć, wkładaj±c w to cał± siłę ramion.
— Tak?! — wysyczałem. — Mieli¶cie nasłuch?! Odebrali¶cie impuls eksplozji i już
wiedzieli¶cie,
że to wła¶nie tutaj? Stacja umilkła, więc polecieli¶cie ratować ludzi, tak?!
Tylko ludzi! Pomimo, że
nie zajmowali¶cie się lotami. Nie mieli¶cie techników rakietowych, nawigatorów,
pilotów. Nic,
tylko przechowywane w charakterze pomocy szkolnych statki, którymi wasi
protopla¶ci przylecieli
z Ziemi! Cóż to dla was! Byliby¶cie tu przed nami, gdyby nie puste brzuchy! My
zjawiliby¶my się
na gotowe, prawda?! A to — cofn±łem się, teraz dopiero zamajaczyła mi przed
oczami twarz
Kleena, i podskoczyłem do bielej±cych na ziemi ko¶ci — to spadło z nieba, tak?!
— wrzasn±łem.
— I ten drugi!
— Zostaw, Mur. — głos Frosa dobiegł mnie jak przez watę. — Teraz to już nie ma
sensu...
— Sensu?! — podchwyciłem. — Zobaczymy — oparłem dłoń na kaburze. — Na razie leży
ich
tylko dwóch — zniżyłem głos. — Trochę mało, gdyby chcieli tu przyjeżdżać z
pielgrzymkami. I
żeby sobie pewne rzeczy dobrze wbili do głowy. Będziecie mówić?!
Żaden nie odpowiedział. Nie poruszyli się nawet. Stali jak wmurowani z
opuszczonymi głowami.
Jeden tylko Kleen wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczyma. Jego wargi
poruszyły się, ale
nie dobiegł mnie najcichszy dĽwięk. Atmosfera była nieruchoma. W całym otoczeniu
panowała
martwa cisza. Tak wła¶nie — przemknęło mi przez my¶l — powinny wygl±dać
cmentarze dla tych,
którzy ruszaj± ku obcym gwiazdom.
Poczułem, że mię¶nie mi wiotczej±. Przytłaczał mnie ciężar kasku, najchętniej
zdarłbym go z
głowy, poszedł przed siebie sto, dwie¶cie kroków, upadł na piasek i zasn±ł.
Odruchowo sięgn±łem
do karku i zwiększyłem dopływ tlenu. Czekałem na co¶, co miało się wydarzyć,
chociaż z każd±
chwil± narastała we mnie ¶wiadomo¶ć, że czekam na próżno.
— Zginęli od razu — dobiegł mnie niewyraĽny głos Luty. Obejrzałem się. Pochylony
nad
skafandrem Tellera wodził wokół luf± dozymetru. — Ale nawet gdyby ocaleli w
czasie wybuchu
— ci±gn±ł prostuj±c się — nie mieli żadnych szans...
Tak, oczywi¶cie — przebiegło mi przez my¶l. Po co o tym mówić?
— WeĽ ich, Fros — Luta szedł powoli w stronę Kleena, nie spuszczaj±c z niego
wzroku. — WeĽ
ich i patrz im na ręce. Maj± je nie od parady. Gorzej z głowami. Naprawdę
my¶leli¶cie — stan±ł tak
blisko, że Kleen odruchowo zasłonił się ramieniem — że ktokolwiek z nas uwierzy
w te bzdury o
kierunkowych antenach, które potrafi± zlokalizować Ľródło sekundowego sygnału na
s±siedniej
planecie? I w ten nagły atak solidarno¶ci, który tak wami wstrz±sn±ł, że nie
zważaj±c na wszystko,
co nas dzieliło, zaryzykowali¶cie pewn± ¶mierć, aby tylko sprawdzić, czy
naprawdę w niczym już
nie można nam pomóc? Wierzę, że chodziło o stację. Na to zgoda. Ale nie o ludzi.
Domy¶lili¶cie
się, że wasza pierwsza czy która¶ tam z kolei wyprawa narobiła tu bigosu, i
przylecieli¶cie
zobaczyć, czy przypadkiem nie da się skorzystać z okazji. Zrobili¶cie to.
Rozbili¶cie statek.
ZnaleĽli¶my was konaj±cych z głodu. Wszystko to prawda. A jednak wasza misja
osi±gnęła
powodzenie... przynajmniej do pewnego momentu. Gdyby nie brak energii i głód,
zgotowaliby¶cie
nam cieplejsze powitanie, czy nie tak? Może nawet gor±ce. Bardzo gor±ce. Piękny
plan. Opanować
stację, przej±ć jej wyposażenie i zdobyć kontrolę... może nad całym układem,
przynajmniej na
długie lata. Doskonale zdawali¶cie sobie sprawę, co oznacza dla jednej ze stron
walcz±cych na
waszej planecie obsadzenie własn± załog± ziemskiej bazy na Drugiej. No, a
potem...
— Mówiłem — w głosie Dariego brzmiała gorycz — żeby powiedzieć prawdę. Wytłumacz
im
teraz, je¶li potrafisz...
— Przylecieli¶my, żeby ratować naszych — powiedział po chwili wahania Kleen. —
Były dwa
statki... nie mieli¶my ich więcej. Znali¶my współrzędne punktu l±dowania... to
wła¶nie tutaj. Nie
chciałem, żeby¶cie wiedzieli o naszych próbach... o tym, że latamy.
— Przecież — odezwał się naraz Fros — sami przyprowadzili¶cie nas tutaj. Jak
mogli¶cie s±dzić,
że zdołacie ukryć przed nami to wszystko...
— Tak wła¶nie wtedy powiedziałem. Że kiedy tu przyjdziemy, i tak poznacie prawdę
— Kleen
mówił coraz szybciej. — Liczyli¶my się z tym. Ale jak długo sami nie
wiedzieli¶my nic pewnego,
wolałem nie mówić. Zrozumcie, nie możemy dopu¶cić, żeby Nowi dowiedzieli się o
naszych
statkach. Wówczas zastaliby¶cie tu nie nas, a ich
|
WÄ…tki
|