ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Ciągnęli co
tchu. Ach, co za widok i co za powietrze! Ach, jak słońce pali! I nie zimno! Jak gorąco!
Wszyscy sobie tylko uf! uf!
Przedstawicielka korzysta z atmosfery, to i atmosfera ją atakuje - już na górnej wysokości
spodni, jakby dół się nie męczył. Ja całym swoim ogromem padam z nóg, więc przedstawicielka
do mnie się przystawia z pomocą. Nie wzywałem. Ale w tym jest jakaś polityka,
myślę sobie, zagraniczna, bo jakaż to baba przewrotna i choć jeszcze dziecko! Sama już
dawno w toplesie, i czy abym i ja tego sobie i owego nie zdjął. I owego? Nie zdradzam się
głośno z tą nielogicznością. Myśl jakaś we mnie niby że się rodzi, a ta mi tymczasem kładzie
pod głowę sweter. Proszę bardzo, mówię. Zauważa, żem się trochę zmęczył, radzi mi
odpocząć wygodnie, potem wzywa mnie na pomoc.
- Pomocy sobie wzywasz? - się pytam. - Pomocy od ciebie - odpowiada. Poradzimy
sobie sami, dodaje, więc wyjaśniła i już czasu nie marnuje, nie marnujemy, bo zna się
obowiązki, jestem starszy. Muszę jej pomóc jej pomóc - - oto toples od tego się odto A ja
doto, ona odto odto odto!
To ja doto doto i w ciszy Oto.
Ona jeszcze odto ale i ja na to. I oto Otto! OdtO!
Cisza na niebie. Jaka teraz WSZECHWŁADNA CISZA!
Młodzi (inni?) drzemią, pochrapują.
Attam! udają, że drzemią. Ale ładnie. Cisza słońce krowa na łańcuchu połonina!
Co wy się tam tak każde pod przymkniętym okiem. Udają? Udają i śpią fałszywie. Ale
toto!
Przykryłem trochę top czymś. Wzdłuż nas leżały wolne, luźne, długie ręce. O Boże,
pomyślałem, jaki tu tłum rąk!
Udałem się i ja na zadrzemanie, na zadrzemanie. Toples na przydrzemanie. Siostra ze
mną zaszła - na chwilkę - w amnezję! Myślę sobie i już pamiętam.
Panie Paziej, jam zuch, pan mnie słucha? Jam u pana żołnierz, jak u Napoleona! Ale
Napoleonowi już jeden zawierzył Sulkowski, Książę Józef i więcej. Panie Paziej, to ja panu
tym bardziej nie wierzę! Pan się nie domyślił tego, że pragnąłem być przez pana kierowany?
Lubiłem bardzo ja wierzyć ludziom, wydawało ml się, że i pan się tym zarazi. Była
okazja! A pan mi nie uwierzyć umiał
- było inaczej, panie P.?
Teraz, gdy przyjechałem tutaj na leczenie, nie poznałem parku, zdrojowni ani szachów.
Ale poznałem drogę, na której czekał koń. Ten łagodny łuk w prawo pod górę. Rytm jej
pokonywania to jak zaraźliwy przypływ fali, zbawienny dla pamięci, tak, teraz już nie
miałem wątpliwości.
A nie liczyłem na to nigdy. Że to się - tak późno - powtórzy. Gdzieś wyżej na pewno
jest mój dom, chwilowy, przeszły, i jeśli jeszcze jest, to przynajmniej może miejsce po
nim?
Nawet jeżeli dom zastaniesz, nigdy nie trafisz do tej samej myśli. Chyba że nie myślą by
była, tylko czymś na uwięzi, odruchem.
Więc tylko to tajemne, nie spełnione do końca wzruszenie i załom starej drogi nie pozwalają
mi stąd odejść? Więc tylko to miejsce, kotlinka obciśnięta wzgórzami. To już ma
być WSZYSTKO, co nakazywało mi powrót?
Z tego miejsca odbijałem się w myśli, od tej nieruchomości. Stąd odchodziłem przez
minione dwadzieścia parę lat.
Kury jeszcze są, jak te same. Alejką znów drzewka idą, liściaste, szumiące. Dom Duży
dalej dla nich jakby tło. Echo bliskiej polany to ptaki. I - uwaga, będzie lądował motyl! -
podryw westchnienia na kwieciu. Dama jakaś (a fe!) stoi obok w podomce. Starszy ze starszą
rżną w karty na trawie. On przebija asem, a ona już już. On niecierpliwi się. Kolor
oliwki tymczasem się rodzi, a czuć dezodorrem! Niebo na ziemi ino tera. Piniądz za jasność
dniowa służy i aż po noc. Pjersze napady na twarz cienia. Z dala sinostalowy las nas wyzwoli,
abo drewniana trumna.
Hardość.
Hardość w inności, i żeby nie wiedzieć co.
I żeby już nic nie wiedzieć.
Alicji mojej z tamtego Domu wciąż brak.
Wypuszcza nas wolno stąd wspomnienie. To i ulga.
Nikogo nie namawiałem jeszcze, żeby mnie gryźć. Trupem się zapowiadasz, mi. Precz
mi stąd!
Ano mucha.
Aleją drzew - tychże - dziewczynka sześćdziesięciopięcioletnia idzie odkrywać świat i
kosmos. Rączki do tylu, nogi niełatwo się potkną. Granatowa bluzka na wierzch, szarostalowa
spódnica (milicyjna) na bezkształcie (jej) wieku. Nie ośmieliła się zboczyć nawet na
pół kroku i nic z siebie już zdjąć pod to słońce zachodnie. Jej oczy - ze słońcem zgodne -
patrzą łaskawie na zdeptaną trawę. Także na pokrzywę i bez. Daleko, hen daleko, najdalej
wszystko znika.
Mówimy sobie aleatorycznie: tak pragniemy; tu mutacja, a tu wędrowanie. A w zanadrzu
gdzieś się nosi słowo bez śmiałości; i nadzieję na proces, na który żadnego już sposobu.
Jedyne co w pojęciu - to reinkarnacja.
Dlaczego teraz siedzę na łące i nie odchodzę? Mimo że słońce już zaszło i nawet pozoru
towarzystwa brak? Przecież tu nie warto już być! A chciałbym uciekać stąd - już dalej.
Reinkarnacja - to znaczy być i w niej, i tamtej,
i w Alicji kiedyś, teraz, potem
znów we mnie, to znaczy być tym pełnym wszystkiego mną!
Więc reinkarnacja?
A przede mną zjawiła się kobieta, w dłoni główka kapusty, a w drugiej koszyk: z bliska
dopiero poznać, jak doładowany. Idzie prosto na mnie, więc ją uprzedzę:
- Widzę, co za dobre rzeczy się podźwiga!
- Żebyż to kto jeszcze tak chciał mi ugotować! - oświadcza się gdzieś w porę szaroburą,
już niewidzialna. Bo czas spać.
Widocznie zima, lekko potykając się, gdzieś idzie sobie dotąd.
Choć tak było ciepło!
Wiatr przeskakuje z zachodu na wschód - i zakosami zrywa się, przez las się prze. Potem
wszystko przycicha
|
WÄ
tki
|