ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Nie mogłam przecież opowiadać takich herezji; mogłam jedynie sprawić, by nasi przyjaciele czegoś się domyślili. A w trudniejszych chwilach mogłam się tylko pocieszać, że moje metody wcale nie są dziwniejsze od łych opisywanych przez psychiatrów w dwóch książkach, które pożyczyłam od zainteresowanych przyjaciół - w gruncie rzeczy wydawały się bardzo podobne. Po tym jednak przychodziły inne chwile, gdy obawiałam się, że prawdziwy psychiatra uzna nasze zabawy za to, czym w istocie były - za wymysły matki, która pomimo swojego zaangażowaniu mogła przecież przy braku doświadczenia wyrządzić swojej córce krzywdę.
Na ile mogła ją wyrządzić? Jakie miała kwalifikacje, by bez profesjonalnego wsparcia, samodzielnie zajmować się ułomnym psychicznie dzieckiem?
Nieuchronnie przyszła pora na to słowo i związane z nim nazewnictwo. Bo okazało się, że nie wiadomo, jak zakwalifikować Elly. Dziecko "autystyczne" znaczyło dla doktora Blanka, a także już dla nas, sumę konkretnych objawów składających się na syndrom Kannera, objawów, które w komplecie wystąpiły u Elly. Inni jednakże nadal słowo to pojmowali w szerokim znaczeniu osoby "zajętej wyłącznie sobą". W tym właśnie znaczeniu używał tego terminu sławny Bruno Bettelheim, i dość dowolnie stosował je w odniesieniu do dzieci, które według kryteriów Kannera chyba wcale nie były autystyczne1.
x}oey, aMechanicalBoy, "Scientific American", March 1959. Dr Bettelheim jeszcze dokładniej opisuje Joeya w The Empty tońress (Free Press, 1967),
139
Używał także, podobnie jak inni, jeszcze jednego określenia: schizofrenia dziecięca. Tego określenia jednak najwyraźniej nie można było odnosić wyłącznie do Elly i tego typu dzieci - o ile takowy typ w ogóle istniał - lecz do szerszej grupy, tj. dzieci, które miały odrębne objawy i tylko niewiele takich jak Elly. Zaczęliśmy sobie uświadamiać, że istniały konkurencyjne klasyfikacje - zawodowi psychiatrzy mogliby się spierać, czy syndrom Kannera to odrębna jednostka, jakiś rodzaj schizofrenii dziecięcej, czy też dokładnie to samo. Niektórzy przesądzali sprawę i nazywali ten stan "nietypowym rozwojem". Inni w ogóle kwestionowali istnienie takiej jednostki. Na ogół jednak panowała zgodność przynajmniej co do jednej sprawy, że stan ten należy podciągnąć pod chorobę psychiczną bądź psychozę. Mniejsza grupa obserwatorów, w tym holenderski psychiatra van Krevelen, uważali, że chodzi o objaw nie tyle choroby, co wady ustrojowej, i że należy go podciągnąć nie pod schizofrenię, a pod oligofrenię, czyli niedorozwój umysłowy. Ten pogląd, podzielany przez mniejszość, nie wydawał się nam przekonujący - zresztą w przedrukach, które przytoczył nam dr Blank, został ledwie zarysowany. Amerykańskie opinie w znakomitej większości skłaniały się ku charakterystyce tego stanu jako psychozy. Zastosowanie tego słowa w odniesieniu do Elly zaaprobowała najobiektywniejsza z instytucji, nasze towarzystwo ubezpieczeniowe. Wydatki związane z badaniami szpitalnymi Elly zostały częściowo pokryte z polisy, ponieważ problemem nie było samo zachowanie dziecka, nawet nie nerwica, ale właśnie psychoza. Elly spełniała kryteria, co zapisano czarno na białym. Cokolwiek to miało znaczyć, Elly miała psychozę. A tu poza matką nikt się nią nie zajmował.
Sytuacja już na pierwszy rzut oka była absurdalna. Gdy zabrałam wystraszoną Elly do dentystki, bo miała ubytki, ta zasugerowała, że byłoby łatwiej, gdyby ktoś jej pomógł przy-
gdzie jego niezwykłe wyzdrowienie zostaje przedstawione jako zjawisko typowe u autystycznych dzieci.
140
trzymać Elly, a że akurat nikogo nie było, nic z borowania nie wyszło. A przecież wiadomo - przynajmniej ja to wiem - że matka jest ostatnią osobą, która w takiej sytuacji powinna trzymać dziecko. Tę mądrość ludową powszechnie potwierdzają dzisiaj specjaliści. Ostatnimi osobami, które powinny pracować z niezrównoważonymi dziećmi, są ich rodzice, bo w końcu kto je doprowadził do takiego stanu? Przecież zaburzenia nie biorą się znikąd. Aż trudno uwierzyć.
Mówi się, że dzieci są wyjątkowo wrażliwe. Jeszcze zanim wejdą w okres siadania czy raczkowania, są w stanie odczuć chłód odrzucenia. Zranić je mogą nie tylko niewrażliwi rodzice, ale także ci, którzy zbyt pośpieszne zaspokajają ich potrzeby2. Pierwsze lata rozwoju dziecka mają ogromne znaczenie - psychologowie powtarzają nam to przy wielu okazjach, a jeśli nawet nie czytamy wprost, co piszą, to ich przesłanie dociera do nas z mass mediów - w wersji spopularyzowanej, ale na szczęście niezbyt zniekształcone. Doktor Spock, w końcu psychiatra, usiłował nas przekonać, że nasze dzieci są wytrzymałe, ale my mieliśmy zbyt wiele obaw, by słuchać. Ze wszystkich stron słyszymy, że nasze postępowanie z dzieckiem w pierwszych miesiącach jego życia - sześciu, dwunastu, może dwudziestu czterech - zostawia w nim ślad na zawsze. Kimże jesteśmy, by precyzować to wyliczenie odpowiedzialności? Nawet rodzice normalnego dziecka reagują niekiedy z zauważalną nerwowością. A co mają pomyśleć ci, których dziecko nie rozwijało się zgodnie z normą? Bettelheim pisze, że odrzucenie przez rodziców stanowi istotny element we wszystkich ob-
2 Morrow i Loomis - opisując dziecko dotknięte psychozą (pod wieloma względami przypominające Elly), zapamiętane przez rodziców jako dziecko, które "nie wołało" - dodają, że "można przyjąć, iż to wspomnienie świadczy o tym, że prawdopodobnie sposób, w jaki zaspokajano potrzeby tego dziecka, nie był należyty. Rodzice, zawczasu je zaspokajając, odmawiali mu prawa do żądania". (Symbiotk Aspects of a Seven-Year-Old Psychotic, w: G. Caplan, ed. Emotional Problems ofEańy Childhood, Basic Books, 1955).
141
I
serwowanych przez niego przypadkach dziecięcej schizofrenii3
|
WÄ
tki
|