ďťż

Jestem pewien, że wiesz, o czym mówię, tatusiu...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Tak, rozumiem to. — Jestem tego pewien. No cóż, dobrze. To właśnie chciałem ci powiedzieć, Max. Ale nie wydaje mi się, żebym chciał teraz rozmawiać o tym z twoją żoną, hm, jedno z „rodziców" wystarczy. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale nie zdążyłem spytać. Ulicą nadjechał przepiękny, srebrny mercedes i zatrzymał się obok nas. Rozległ się klakson. Lincoln pomachał ręką. — No, muszę lecieć. Będę chciał pogadać z tobą póź- niej, okey? — Dokąd idziesz? — Mamy parę spraw z Elvisem. — Elvisem? To on jest w samochodzie? On nie ma mercedesa. — To wóz znajomego. — Lincoln, nie! Musimy porozmawiać... 211 — Gówno musimy! Nie rozglądając się, wbiegł na ulicę. Wrzeszcząc przez ramię, przystanął na środku jezdni, odwrócił się do mnie, potem spojrzał na mercedesa i znów na mnie. — Teraz zagramy na mój sposób, tatulu. Teraz, kiedy znam wielką tajemnicę. Właśnie dzisiaj. To jakby moje cholerne bar micwa! Dzisiaj stałem się mężczyzną. Wyrzucił w górę ręce, zacisnął dłonie w pięści i wy- machując nimi ku niebu, zawył jak wilk. Kierowcy zwolnili, by mu się przyjrzeć. Jeden z nich też zawył. Inny przyspieszył, by uciec od tego oszalałego punka. Elvis bez przerwy naciskał klakson. Zrobiłem krok na jezdnię, ale cofnąłem się, kiedy przed nosem przeleciał mi z warkotem motocykl. Po drugiej stronie ulicy Lin- coln okrążył mercedesa, schylił się i zniknął z pola widzenia; nim usłyszałem trzask zamykających się drzwi, srebrny samochód odjechał. Wbiegając z powrotem do restauracji, powiedziałem Lily, że muszę natychmiast iść do domu. Nie wyjaś- niłem dlaczego. Musiałem dostać się do pistoletu. Co mógł robić w dniu, kiedy odkrył, kim jest i jaki mieliś- my z tym związek? Mógł wpaść w szał. Lub zrobić coś szalonego. Nieważne, co mówiła Mary. Musiałem do- rwać tę broń przed nim i umieścić gdzieś w bezpiecz- nym miejscu. Potem porozmawiamy. Będziemy roz- mawiać i rozmawiać, póki nie wyjaśnię mu wszystkiego tak, jak zdołam. Tak, żeby pomóc mu to zrozumieć i stworzyć lepszą perspektywę dla naszego związku. Byłem zaskoczony jego popisem imitatorskim, a potem przerażony tym, co to oznaczało, że zabrakło mi przyto- mności umysłu, by chwycić go i powiedzieć: „Stój, porozmawiajmy teraz". Trudno. Ta szansa przepadła i musiałem zacząć dzia- łać. Sprawdzić, czy broń jest na miejscu. Modlić się, by była. Schować ją. Na Wilshire Boulevard wydarzył się nieprzyjemny wypadek, a znajoma, złowróżbna mieszanina migają- cych świateł wozów policyjnych, ambulansów oraz blas- ku pomarańczowej flary leżącej na jezdni czyniły tę wieczorną scenerię bardziej jaskrawą i okropną. Po raz 212 pierwszy od wielu lat przypomniałem sobie pewien dzień z dzieciństwa. Któregoś lata, jeszcze zanim urodził się Saul, moi rodzice zabrali mnie do Palisades Park w New Jersey. Miałem około siedmiu lat i nigdy wcześ- niej nie byłem w wesołym miasteczku. Dzień był wspa- niały i powinien stać się jednym z tych cennych, dzie- cięcych wspomnień, bo nabawiłem się za dziesięciu chłopaków. Ale zabawa nie zapada tak w pamięć jak śmierć. W drodze do domu, kiedy minęliśmy most Tappan Zee, nagle zatrzymał nas gigantyczny korek. Kolumna aut ciągnęła się całymi milami, posuwając się tak powo- li, że parę razy mój ojciec wyłączył silnik, żeby się nie przegrzewał. W radiu leciało sprawozdanie z meczu baseballu, mama miała swoją robótkę, a w koszyku ciągle jeszcze było trochę kanapek, gdyby ktoś był głod- ny. Byliśmy zadowoleni. Przez chwilę przysłuchiwałem się z tatą przebiegowi gry, lecz byłem tak zmęczony całym dniem i słońcem, które na pożegnanie ofiarowało mi opaleniznę, że położyłem się na szerokim tylnym siedzeniu i usnąłem. Nie wiem, jak długo spałem, ale obudził mnie głos mamy. — Po prostu nie hałasuj, to się nie obudzi. Tato cicho gwizdnął. — Od lat nie widziałem czegoś tak okropnego. Otworzyłem oczy, ale dziecięca intuicja podpowie- działa mi, że za chwilę mama odwróci się i sprawdzi, czy śpię. Kiedy to zrobiła, udawałem głęboki sen. — Z Maxem wszystko w porządku. Ciągle chrapie. O mój Boże, Stanley! Och, mój Boże! Nie mogłem znieść tej tajemniczości. Co się dzieje? Prawdopodobnie nawet gdybym usiadł i krzyknął, ni- czego by to nie zmieniło, bo rodzice skamienieli na widok rozgrywającej się na zewnątrz sceny. Przesuną- łem się na siedzeniu i wyjrzawszy przez okno, zobaczy- łem dymiące pole bitwy, pełne roztrzaskanych samo- chodów, błyskających świateł, wozów strażackich i bie- gających dookoła ludzi. Błękitne ubrania policjantów, żółte — strażaków, białe — lekarzy. I ciała
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.