ďťż

A to znaczyło, że jestem na dobrym tropie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Znaczyło to również, że ktokolwiek to jest, nie ucieszy się na mój widok. Podkradłem się do drzwi i zajrzałem do środka. To, co zobaczyłem, mogło być w całości przeniesionym z Baker Street 429B mieszkaniem Sherlocka Holmesa. Ciemne drewno, wymyślne parawany, wzorzyste obicia, wszystko stłoczone bardziej niż wymalowane dziewczyny na koncercie grupy Kiss zajmowało każdy centymetr przestrzeni, roztaczając wiktoriański urok. Przynajmniej do niedawna. W tej chwili mieszkanie przypominało śmietnisko. Szuflady wyciągnięte z komody leżały dnem do góry na podłodze. Stary kufer podróżny miał oderwane wieko, a jego zawartość rozsypana była na dywanie. Zerknąłem przez otwarte drzwi do sypialni i stwierdziłem, że ona również nie uniknęła brutalnego potraktowania. Zwyczajne ubrania i fragmenty wytwornej garderoby poniewierały się wszędzie. Mężczyzna myszkujący w mieszkaniu Reuela, kilkanaście centymetrów wyższy ode mnie, o masywnych ramionach i byczym karku, wyglądał jak model z katalogu złoczyńców. Miał na sobie stare, postrzępione bryczesy, sweter przetarty na łokciach, a na głowie kapelusz zapożyczony z czasów Wielkiego Kryzysu, melonik ozdobiony ciemnoszarą wstążką. W dłoni wielkiej jak połeć mięsa trzymał wysłużoną, skórzaną teczkę, do której zgarniał kartki, być może fiszki z kartoteki, z pudełka po butach stojącego na staroświeckim biurku. Teczka już była wypchana, ale nie przestawał ładować do niej papierów gwałtownymi, szarpiącymi ruchami. Mruknął coś, potem wydał gruby ryk i chwyciwszy z biurka notes, wepchnął go do teczki. Cofnąłem się od drzwi i oparłem o ścianę. Nie było czasu do stracenia, ale musiałem się zastanowić, co robić. Jeśli ktoś pojawił się w mieszkaniu Reuela, żeby sprzątnąć papiery, znaczyło to, że Reuel ukrywał jakieś dowody. Dlatego też musiałem się dowiedzieć, co King Kong ma w teczce. Jakoś dziwnie wątpiłem, żeby sam mi pokazał, jeśli go grzecznie poproszę. Dostrzegłem inną możliwość, ale też mi się nie podobała. Nie ośmieliłbym się użyć porażającej magii, z tak bliska i w zamieszkanym budynku. Porażającą magią albo przywołaniem trudno kierować i nie jestem w tym najlepszy. Nawet posługując się różdżką dla skupienia, zdołałem już niechcący naruszyć konstrukcję wielu budynków. Miałem szczęście, że sam się nie zabiłem przy okazji. Stosowałem tę metodę wyłącznie w ostateczności. Oczywiście zawsze mogłem skoczyć na zbira i spróbować zabrać mu teczkę. Coś mi mówiło, że zapoznałbym się wtedy z całkiem nową dziedziną fizycznego dyskomfortu, ale spróbować mógłbym. Zajrzałem znowu. Zbir akurat swobodnie podniósł jedną ręką kanapę ważącą ze sto kilo i zajrzał pod nią. Wycofałem się za drzwi. Rękoczyny to niedobry pomysł. Całkowicie zły pomysł. Jeszcze przez chwilę żułem wargę, zastanawiając się. Potem wsunąłem różdżkę z powrotem do pudła na kwiaty, poprawiłem czapkę z logo firmy, wyszedłem zza rogu i zastukałem do uchylonych drzwi. Zbir gwałtownie odwrócił w moją stronę głowę i większą część ramion. Z wściekłością w oczach obnażył kły. – Dostawa kwiatów – oznajmiłem, siląc się na obojętny ton. – Mam przesyłkę dla pana Reuela. Zechce pan pokwitować? Zbir spiorunował mnie wzrokiem spod wału nadoczodołowego. – Kwiaty? – ryknął po minucie. – Tak, chłopie. Kwiaty – powiedziałem, wchodząc do mieszkania i podetknąłem mu bloczek, na próżno żałując, że to nie pistolet. – Proszę podpisać na dole. Przyglądał mi się groźnie, zanim wziął ode mnie bloczek. – Reuela nie ma. – Tak jakby mnie to obchodziło – powiedziałem, podając mu długopis. – Podpisz pan i już mnie nie ma. Tym razem groźnie spojrzał na długopis, potem znów na mnie, ale odstawił teczkę na stolik do kawy. – Niech ci będzie. – Świetnie. Przeszedłem koło niego i położyłem pudło na stoliku. Ściskając długopis w pięści, zaczął bazgrać u dołu kartki. Niepostrzeżenie sięgnąłem do teczki i wyciągnąłem kawałek papieru nieco większy od karty do gry, który ukryłem w dłoni. Cofnąłem rękę w samą porę, bo on właśnie skończył składać podpis i z groźnym pomrukiem oddał mi bloczek. – Teraz spadaj – nakazał. – Jasne – powiedziałem. – Dzięki. Odwróciłem się do wyjścia, ale w tym momencie on zacisnął palce na moim ramieniu żelaznym chwytem. Obejrzałem się. Przymrużył oczy, nozdrza mu zadrgały. – Nie czuję kwiatów – warknął. Nogi się pode mną ugięły, jednak próbowałem jeszcze nie wypaść z roli. – Nie wiem, o czym pan mówi, panie... hm... – zerknąłem na podpis – Grum. Pan Grum? Pochylił się nade mną. Jego nozdrza znów się poruszyły, czemu towarzyszył dźwięk wciągania powietrza. Węszył. – Czuję magię. Czuję maga. Mój uśmiech na pewno zzieleniał wraz z całą twarzą. – Hm... Grum złapał mnie jedną ręką za gardło i uniósł z podłogi z siłą, na jaką żadna istota ludzka nie mogłaby się zdobyć. Przed oczami zamajaczył mi mglisty tunel, bloczek wypadł mi z dłoni. Bezskutecznie próbowałem się uwolnić. Jeszcze bardziej przymrużył oczy i pokazał zęby w ponurym uśmiechu. – Powinieneś pilnować swego nosa. Kimkolwiek jesteś. – Zaczął zaciskać palce na mojej szyi, usłyszałem zgrzyty i trzaski. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że to jego kłykcie, a nie moja tchawica. – Kimkolwiek byłeś. Za późno już było, żeby użyć bransolety z tarcz, a różdżka leżała na stoliku, poza moim zasięgiem. Ciemniało mi w oczach, kiedy sięgnąłem do kieszeni po jedyną broń, jaka mi została. Modliłem się, żeby moje domysły okazały się słuszne
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.