ďťż

- Jestem doprawdy wdzięczny, że powiedziałeś Par-Salianowi, kim jesteś - oświadczył Tas, sapiąc...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Właśnie wyobrażałem sobie, jak wyjaśnię Flintowi, że zostałem zamordowany przez drzewo. Nie jestem pewien, czy wolno się śmiać w zaświatach, ale jestem przekonany, że pękałby... - Szszsz... - szepnął słabym głosem Caramon. Tas przerwał, a potem szepnął: - Nic ci się nie stało? - Nie, tylko pozwól mi odsapnąć. Zgubiłem kulę. - Jest tutaj. Potknąłem się o nią. - Tas odczołgał się i wrócił po chwili, ciągnąc obwiązaną szmatą gałąź. - Proszę. - Pomógł Caramonowi, który z trudem stanął na nogi. - Caramonie - spytał po chwili - jak myślisz, ile cza - su zajmie nam dojście do Wieży? Strasznie chce mi się pić, i o ile moje wnętrzności czują się trochę lepiej po tym, jak zwymiotowałem przed chwilą, wciąż od czasu do czasu dostaję takich dziwnych skurczy w żołądku. - Nie wiem, Tas. - Caramon westchnął. - Kompletnie nic nie widzę w tym przeklętym mroku. Nie wiem, dokąd idziemy, czy podążamy właściwą drogą, ani jak zdołamy iść tak, żeby nie rozbić sobie nosów, wpadając na coś... Nagle znów dało się słyszeć szelest, jakby porywisty wiatr potrząsnął gałęziami drzew. Caramon sprężył się i nawet Tas zesztywniał z niepokoju, gdy posłyszeli ponownie otaczające ich drzewa. Tas i Caramon stali bezradnie w mroku, a drzewa podchodziły coraz bliżej. Gałęzie dotknęły ich skóry, a uschnięte liście musnęły ich włosy, szepcząc im do uszu dziwne słowa. Drżąca dłoń Caramona zacisnęła się na rękojeści miecza, choć wojownik wiedział, że na nic mu się to nie zda. Jednakże w chwili, gdy drzewa ciasno otoczyły ich zewsząd, szmery ucichły i zapanował bezruch. Drzewa znów milczały. Wyciągnąwszy rękę, Caramon dotknął solidnych pni po swej prawej i lewej stronie. Wyczuwał ich natłok za sobą. Przyszła mu do głowy pewna myśl. Zapuścił rękę w głąb ciemności i pomacał przed sobą. Droga wolna. - Trzymaj się blisko mnie, Tas - rozkazał i po raz pierwszy w swym życiu kender nie oponował. Razem ruszyli naprzód w przestrzeń, którą wskazywały im drzewa. Początkowo posuwali się ostrożnie, obawiając się przewrócenia o korzeń albo leżącą gałąź, czy zaplątania się w zarośla, bądź wpadnięcia do jakiejś jamy. Stopniowo jednakże zaczęli zdawać sobie sprawę, że leśne podłoże jest gładkie i suche, oczyszczone z wszelkich przeszkód, pozbawione poszycia. Nie mieli pojęcia, dokąd idą. Szli w absolutnej ciemności, trzymając się jakiejś nie pozwalającej zawrócić dróżki jedynie dzięki drzewom, które rozstępowały się przed nimi i zamykały za ich plecami. Każde zejście z wytyczonej przez las drogi kończyło się zderzeniem ze ścianą pni, splątanych gałęzi i martwych, szumiących liści. Panował nieznośny upał. Nie wiał wiatr, nie padał deszcz. Pragnienie, o którym zapomnieli w strachu, znów im dokuczało. Wycierając pot z twarzy, Caramon zastanawiał się, skąd pochodzi ten dziwny, dokuczliwy żar, tu bowiem był znacznie silniejszy niż poza lasem. Wydawało się, że wytwarza go sama puszcza. Podczas poprzednich dwóch pobytów nie zauważył, żeby las był tak żywy, jak teraz. Z pewnością był żywszy, niż świat na zewnątrz. Wśród szmeru drzew słyszał - lub sądził, że słyszy - ruchy zwierząt albo łopot ptasich skrzydeł, a czasami dostrzegał błysk oczu świecących w ciemności. Jednakże ponowne znalezienie się wśród żywych istot nie przyniosło Caramonowi pociechy. Wyczuwał ich nienawiść i gniew, lecz jednocześnie uświadomił sobie, że nie była ona wymierzona przeciw niemu. Była wymierzona przeciw sobie samej. Wtedy znów posłyszał śpiew ptaków, jak wtedy, gdy ostatnim razem znalazł się w tym niesamowitym miejscu. Rozległ się śpiew skowronka, wysoki, słodki i czysty, wznoszący się ponad śmierć, mrok i klęskę. Caramon zatrzymał się, by posłuchać. Piękno pieśni sprawiło, że łzy zapiekły mu pod powiekami, a ból serca zelżał. Blask na wschodzie nieba Jest wciąż i zawsze poranny, Zmienia odnawiające się. przestworza W wiarę i tęsknotą. A skowronki wzbijają się jak anioły, Jak anioly skowronki się wznoszą Z rozświetlonej słońcem trawy jasnej niczym klejnoty W tulący je wiatr
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.