ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Anetka zaś dowiedziała się swoim kosztem, że być
narodem
ciemiężącym to zawód raczej niespokojny.
Teraz Marek przy każdej sposobności dawał jej odczuć, że jest ofiarą i że ona
nadużywa
swej przewagi. Zgoda! Niech i tak będzie: nadużywa jej po to, aby on sprawiał
się dobrze!
Przestała tolerować jego lekkomyślne gadanie, impertynenckie drwiny,
nieprzyzwoity nawyk
wyśmiewania się ze wszystkiego. By go ujarzmić, podkreślała surowość swoich
poglądów.
Miał teraz pole do popisu: było na co odpowiadać! Od dawna czekał już na tę
sposobność.
Pewnego dnia, gdy sprzeczając się z matką z powodu jakiegoś jej zakazu, zaczął
się powoływać
na słowa ciotki Anetka, zniecierpliwiona, odpowiedziała mu, że Sylwia ma prawo
mówić i robić, co się jej podoba; nie należy jej sądzić; ale to, co odpowiednie
dla ciotki, nie
jest odpowiednie dla niego i nie powinien brać jej sobie za wzór: Nie wszystko
w niej jest
godne naśladowania...
Marek wysłuchał tej tyrady i niedbale odpowiedział:
Tak, ale ona ma męża.
Anetka zrazu nie była w stanie odpowiedzieć: nie chciała zrozumieć tych słów...
Co on takiego
powiedział? Nie, to niemożliwe!.., A potem rumieniec oblał jej czoło. Z rękami
bezwładnie
leżącymi na robocie, siedziała bez ruchu. Marek nie poruszał się także. Nie był
zbyt
dumny z tego, co powiedział, i z tego, co miało nastąpić. Milczenie przeciągało
się. Fala
gniewu zalała gwałtowne serce Anetki. Pozwoliła jej przepłynąć. Politowanie,
ironia zajęły
jej miejsce. Uśmiechnęła się ze wzgardą:
Ach, ty nędzne stworzenie! pomyślała.
W końcu, biorąc znów do ręki robotę, rzekła:
Uważasz zapewne, że kobieta, która nie mając męża sama pracuje na wyżywienie
swego
dziecka, mniej jest godna szacunku?
Marek stracił pewność siebie. Nie odpowiedział nic. Nie usprawiedliwiał się. Był
upokorzony.
Anetka tej nocy nie spała. A więc daremne było jej poświęcenie! Że świat ją
potępiał, to
było w porządku. Ale on, on, któremu wszystko z siebie dała! Jak się dowiedział?
Kto mu
podsunął tę myśl? Nie mogła mieć żalu do niego; ale była zgnębiona.
Marek spał spokojnie. Miał wprawdzie wyrzuty sumienia, ale sen mocniejszy był od
wyrzutów.
Po dobrze przespanej nocy byłby zapomniał o nich, gdyby nie to, że odnalazł je w
stroskanym spojrzeniu matki. Nie podobało mu się, że matka nie zapomina równie
prędko jak
on sam. Było mu przykro, ale nie mógł się zdobyć na okazanie żalu, a że go to
wszystko nużyło,
z dziecku właściwą logiką miał o to pretensję do matki.
Nie wspomnieli już ani słowem o tej scenie. Ale odtąd nie byli już w stosunku do
siebie tacy
sami jak przedtem. W uściskach ich był jakiś przymus. Anetka nie traktowała go
już całkiem
jak dziecko...
Jak się dowiedział? Pod wpływem rozmów w szkole zastanowił się nad nazwiskiem,
które
nosił, a które było nazwiskiem jego matki. Dawne aluzje, zasłyszane niegdyś w
pracowni i
wówczas niezrozumiane, wyjaśniły się teraz. Pewne nieostrożne słowa, które
Sylwia w obecności
dziecka mówiła do siostry... I zagadkowość tej matki, drażniącej i jednocześnie
fascynującej
aurą namiętności, którą, choć sam nie umiał jej jeszcze rozpoznać węch jego,
jak
młody psiak, z daleka już wyczuwał. Z tego wszystkiego wysnuwał sobie jakieś
niejasne,
dziwaczne historie, nie trzymające się razem, niepowiązane. Sprawa jego
urodzenia intrygowała
go. Jakby się to tu dowiedzieć? Obrażająca odpowiedź, którą dał matce, była po
części
zastawioną na nią pułapką... W sercu jego ciekawość mieszała się z urazą w
stosunku do czegoś,
co kiedyś zaszło, a o czym on nie wiedział. Nigdy nie ośmielił się zapytać o to
Sylwii
był dumny ze swej matki, a podejrzewał, że popełniła tu jakiś błąd. Sądził
jednak, że ma prawo
czuć do niej żal za tę ważną tajemnicę, którą przed nim kryje. Między nim a
matką tajemnica
ta stała jak ktoś obcy.
Zaiste ktoś obcy. Marek nie domyślał się wcale, że to za jego właśnie przyczyną
chwilami
oczom matki ukazywał się ten obcy jego ojciec i gorzej jeszcze: Brissotowie!
Bo w tej
cichej walce, która toczyła się obecnie pomiędzy matką i młodym chłopcem
chłopiec
instynktownie
kuł sobie broń ze wszystkiego, co z cech obcych Anetce zdołał wyszukać w swej
własnej naturze. I tak, sam nie wiedząc, wygrzebywał czasem i wygrywał przeciw
niej rysy
charakteru zaczerpnięte z brissotowskiej gleby: ów słynny, pobłażliwy uśmiech,
to zadowolenie
z siebie, to beztroskie filisterstwo, którego wrogiej pewności nic nie jest w
stanie zachwiać.
Cień jakiś, jakieś odbicie na powierzchni wody. Anetka poznawała je wszystkie i
myślała:
Zabrali mi go!...
Czyż naprawdę obcy? Nie, on nie był obcy. Broń, zapożyczone rysy tak. Ale
ręka, która
je trzymała, była utworzona z tej samej co Anetka substancji. I ta zbuntowana
ręka kurczowo
zaciskała się w oporze przeciwstawieniu dwu pokrewnych sobie i zbyt bliskich
istot w
przeciwstawieniu, które jest tylko jedną z tysiącznych gier Miłości i
Przeznaczenia.
***
Marek nie miał przyjaciół. Ten trzynastoletni chłopiec, przebywający rano i
wieczór razem
z trzydziestu innymi dziećmi swej klasy, trzymał się z dala od towarzyszy. Póki
był mniejszy,
lubił rozprawiać, bawić się, biegać, krzyczeć. Od roku czy dwóch miewał napady
milczenia i
odczuwał czasem ostry głód samotności. Nie znaczyło to bynajmniej, że nie
potrzebował już
towarzyszy
|
WÄ
tki
|