ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Poszli potem do grobu, u którego w ścianie kościółka wmurowany był już kamień .
Niewprawna ręka jednego z braci wyciosała na nim rycerskie i książęce godło, naówczas na pieczęciach i na grobach władzę oznaczające i panowanie konia.
Dokoła w łacińskim języku krótki napis świadczył, że tu spoczywał Bolesław, zabójca biskupa Stanisława.
Dzień cały zabawiwszy w Osjaku, Borzywój puścił się w drogę nazad ze smutną wieścią do królowej.
W Krakowie już zmuszony do objęcia rządów Władysław Herman króla zastępował; Mieszka i matkę jego wzywano na powrót do kraju...
Rozdział 12.
Wieczór był letni skwarnego dnia, który zwykł hurzę poprzedzać, nie było czym tchnąć, tak cisnęło brzemienne piorunami powietrze.
Najmniejszy wietrzyk nie poruszał liści na starych drzewach, które wały jakuszowickiego zamczyska porastały.
Cisza smutna panowała dokoła, tym dziwniejsza, iż mnogiego ludu tłumy zalegały wały, podwórce, nawet gościniec prowadzący od zamku do maleńkiego kościółka drewnianego, który stał u stóp jego.
Od niepamiętnych czasów takiego napływu ludzi nie widziano na spokojnym grodku Odolajowym.
A był to lud po większej części rycerski, ziemianie i żołnierze, wszystkie plemię Jastrzębców i ich powinowatych.
Ani szczupła izbica, ni szopy, ni podwórce tego natłoku gości pomieścić nie mogły, stali więc, siedzieli, leżeli na wałach i na łące pod grodem jakby wielkim obozem.
I widać było, że nie wypadkiem się tu znaleźli, ale zwołani na uroczystość jakąś, która ich tu gromadziła, bo każden przywdział, jaką miał najlepszą, zbroję, hełm i miecz; każdy się przy stroił, jak go stało, najczyściej.
Rozrodzone plemię trzymało się w większej części gromadkami przy ojcach, dziadach i starszej braci, jakby poczty składając.
Od starców siwych począwszy do wyrostków zaledwie z dzieciństwa wychodzących, wszystkie wieki stawiły się na to zawołanie.
Na wszystkich twarzach widać było jeden wyraz jakiś posępny, uroczysty, poważny.
Mówiono po cichu, nigdzie śmiechu na ustach, nigdzie nawet żwawszego ruchu dostrzec nie było można.
Najtłumniej gromadzili się starsi około izbicy, której okna były poodsuwane, drzwi wyjęte, a przez nie dostrzec mogło oko światło we wnętrzu, z którego pieśń smutna, powolna płynęła, przerywana jękami płaczliwymi.
W środku izbicy, na wysłanym wysoko łożu, okrytym skórami niedźwiedzimi, spoczywało ciało Odolaja, wedle rozkazów jego odziane w szarą opończę, jaką nosił za życia.
W skostniałe ręce krzyżyk mu dano i krzyż stał w głowach, a przy nim dwu księży psalmy odśpiewywało.
Czekano na trumnę, którą właśnie czterech ludzi dźwigało na barkach.
Ówczesnym obyczajem była ona w jednym olbrzymim klocu dębowym wydrążona, a osobno niesiono wieko, które ją przykryć miało.
Prawie tak staro i zgrzybiało wyglądający jak ten, którego na wieczny spoczynek odprowadzać miano, o kiju, przygarbiony, z włosy siwymi stał u drzwi Mszczuj, Odolajów wnuk najstarszy po Mieszku, zapatrzony w ziemię i jak nieprzytomny.
Otaczali go dokoła młodsi bracia, bratankowie i dalsi plemiennicy.
Wszystkich oczy zwracały się ku temu starcowi, którego boleść wielka litość obudzała.
Jaromierz, drugi z wnuków, położył mu z lekka rękę na ramieniu i szepnął:
Co się tak smucicie?
Wszystkich to nas los na ostatku mogiła, a nasz dziad dożył takiego wieku, jakiego z nas żaden mieć nie będzie, i należał mu spoczynek.
Mszczuj milczał długo, potrząsając głową, potem dobył się z piersi jego głos jakby grobowy.
Dziada płaczę, rzekł, tak, ale i nad sobą też razem.
Dobrze mu było do trumny się położyć, zostawując po sobie syny, wnuki i prawnuki, mając komu przekazać ojcowiznę, imię i pamięć swoją.
Nie tak ze mną, nie tak!
Jam sierota!
Ty wiesz...
Z licznej rodziny mojej nikt mi nie został, nikt!
Sam stoję nad mogiłą, nie będzie mi komu oczu zawrzeć.
A i sam ja winienem sieroctwu mojemu!
Pomilczał trochę Mszczuj, patrząc w okno, jak do trumny na posłanie z chmielu i kwiatów kładziono ciało ojcowskie, potem począł znów cicho, jakby w sobie boleści wstrzymać nie mógł:
Sześciu ich miałem!
Nie byłoż mi na stare lata, by jednego sobie jak kija do podparcia się zostawić...
Wszystkich oddałem królowi i z nim mi oni wszyscy zginęli!
Któż to wie!
odezwał się Jaromierz.
Wprawdzie głucho o nich, ale żywi są pewnie i wrócić jeszcze mogą.
Jak?
podchwycił żywo Mszczuj.
Po co?
Czyż nie wiecie, że razem z Bolesławem wyklęci są i wywołani?
Stary Odolaj się ich wyparł i przeklął; ziemię, co im przynależeć miała, zabrano i innym rozdano.
Nie mają ni po co wracać, ni do czego.
Kto wie zresztą, azali żyją!
Jaromierz go nie śmiał czy nie umiał pocieszać.
Wtem przy słuchujący się rozmowie, milczący dotąd, Bronko Jastrzębiec rzekł cicho:
Mówią, że syna Belkowego Władysław wezwał do po wrotu, i matkę jego.
Kto wie, azali i nasi z nim nie przy ciągną!
Niedowierzająco Mszczuj głową potrząsał.
A z królemże co się stało?
spytał
|
WÄ
tki
|