ďťż

- Aha - ożywił się sędzia...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Nareszcie mamy motyw. Pan poszedł do jego domu, żeby zaapelować do jego sumienia? - Tak właśnie było, panie sędzio - powiedział Chadwick. Wiedział równie dobrze jak prokurator, że ponieważ nie złożył przysięgi i "mówi z ławy oskarżonych, nie może być poddany krzyżowemu ogniowi pytań. - W takim razie dlaczego nie było rozmowy? Chadwickowi opadły ramiona. - Próbowałem do tego doprowadzić, ale Brent potraktował mnie z tą samą pogardą co redakcja jego pisma. Wiedział, że jestem małym człowiekiem nie mającym żadnego znaczenia i że nie potrafię się przeciwstawić potężnemu Courierowi. - Co dalej? - zapytał sędzia. - Przyznaję, że coś mnie poniosło. Zrobiłem rzecz niewybaczalną. Uderzyłem Brenta w nos. Na jedną sekundę straciłem panowanie nad sobą. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu. Powiedziawszy to, Chadwick usiadł. Sędzia patrzył na niego zza stołu. Jeżeli ty, przyjacielu, myślał sobie, straciłeś panowanie nad sobą, to samolot odrzutowy napędzany jest taśmą gumową. Jednakże nie mógł nie wspomnieć w duchu wydarzenia sprzed lat, kiedy prasa obsmarowała go za wyrok, który wydał w innym sądzie. Później okazało się, że miał rację. Głośno powiedział: - Jest to bardzo poważna sprawa. Sąd akceptuje fakt, że został pan pokrzywdzony oraz że owego dnia nie opuścił pan swojego domu w Hampstead z zamiarem popełnienia przestępstwa. Jednakże uderzył pan pana Brenta na progu jego domostwa. Nie możemy tolerować w naszym społeczeństwie stanu rzeczy, w którym prywatne osoby uważałyby za właściwe uderzać w nos naszych czołowych dziennikarzy. Zostaje pan ukarany grzywną w wysokości stu funtów i obciążony sumą pięćdziesięciu funtów z tytułu kosztów sądowych. Bili Chadwick wypisał czek na odpowiednią sumę, a tymczasem ławy prasowe opustoszały. Dziennikarze runęli do telefonów i taksówek. Kiedy Chadwick schodził po schodach budynku sądowego, poczuł, że ktoś chwyta go za ramię. Obrócił się i stanął twarzą w twarz z Gaylordem Brentem. Brent był blady z wściekłości i dygotał na całym ciele. - Ty cholerny bękarcie - syknął. - Dobrze wiesz, że to, co powiedziałeś o mnie w sądzie, nie ujdzie ci na sucho. - Właśnie że ujdzie - odparł spokojnie Chadwick. - Ujdzie, bo mówiłem z ławy oskarżonych. Skorzystałem z czegoś, co nazywa się przywilejem absolutnym. - Ale ja przecież wcale nie jestem taki, jakim mnie przedstawiłeś. Nie wolno mówić o drugim człowieku takich rzeczy. - Dlaczego? - zdziwił się Chadwick. - Przecież ty zrobiłeś dokładnie to samo. OBOWIĄZEK Silnik samochodu krztusił się już od trzech kilometrów, ale kiedy zbliżałem się do stromego zakrętu, poczułem, że zaczął ostatecznie nawalać. Modliłem się do wszystkich irlandzkich świętych, żeby nie zgasł właśnie w tym miejscu i nie pozostawił mnie zagubionego w dzikim, choć pięknym, francuskim krajobrazie. Siedząca obok Bernadette obrzucała mnie niespokojnymi spojrzeniami, a ja, nachylony nad kierownicą, pompowałem pedał gazu, próbując wydobyć resztki mocy z zamierającego silnika. Najwyraźniej coś nawaliło pod maską wozu, a ja byłem całkowitym ignorantem w sprawach technicznych. Stary tryumf mayflower wjechał z wysiłkiem na wzgórze i całkowicie ucichł. Wyłączyłem zapłon, zaciągnąłem ręczny hamulec i wysiadłem. Przyłączyła się do mnie Bernadette i oboje patrzyliśmy na drugie zbocze wzgórza i na wiejską drogę prowadzącą ku dolinie. Ten letni wieczór - wczesne lata pięćdziesiąte - był niezwykle piękny. Cały rejon Dordogne, w owych latach jeszcze nie odkryty, w każdym razie przez tak zwane wytworne sfery, był terenem, gdzie królowała prawdziwa francuska wieś i gdzie od wielu wieków mało co się zmieniło. Nie widać było ani kominów fabrycznych, ani strzelających w niebo słupów wysokiego napięcia. Żadne autostrady nie przecinały porosłych zielenią dolin. Przy wąskich drogach stały wioski, których mieszkańcy żyli z płodów pól, a zbiory zwożono na skrzypią* Zwrócono mi uwagę, że to opowiadanie różni się od innych zawartych w niniejszym zbiorze tym, że właściwie nie należy do żadnej kategorii. Być może jest to objaw idiosynkrazji, ale postanowiłem, że mimo to pozostanie. Tę historię opowiedział mi jeden z irlandzkich przyjaciół, przysięgając, że jest prawdziwa i że przydarzyła mu się osobiście. Z tego powodu - w odróżnieniu od pozostałych - napisałem opowiadanie w pierwszej osobie. F.F.cych drewnianych wozach zaprzężonych w woły. Ów rejon postanowiliśmy z Bernadette objechać tego lata naszym starym wozem. Były to nasze pierwsze zagraniczne wakacje, w każdym razie pierwsze poza Anglią i Irlandią. Wyjąłem z samochodu mapę drogową, obejrzałem ją i wskazałem miejsce położone na północnym stoku doliny Dordogne. - Zdaje mi się, że jesteśmy tutaj - oznajmiła. Bernadette wpatrywała się w wijącą się przed nami drogę. - Tam w dole jest wioska - powiedziała. Podążyłem oczami za jej wzrokiem. - Rzeczywiście. Między drzewami prześwitywała kościelna wieża i kawałek dachu stodoły. Spojrzałem sceptycznie na nasz samochód, potem na wzgórze. - Może uda nam się zjechać tam bez silnika - powiedziałem - ale dalej na pewno nie. - Zawsze to lepiej niż tkwić tu całą noc - stwierdziła moja lepsza połowa. Wsiedliśmy na powrót do samochodu. Ustawiłem przekładnię biegów na luz, wcisnąłem do końca sprzęgło i zwolniłem ręczny hamulec. Mayflower zaczął toczyć się w dół, najpierw powoli, później nabrał rozpędu. W panującej dokoła ciszy zjeżdżaliśmy ze wzgórza w kierunku odległej wieży. Siła ciężkości doprowadziła nas do skraju czegoś, co okazało się malutką wioską, składającą się z dwóch tuzinów budynków, a siłą rozpędu dojechaliśmy do połowy wiejskiej drogi. Tam wóz się zatrzymał. Wysiedliśmy. Zapadał zmierzch. Uliczka wydawała się całkowicie pusta. Samotna kura rozgrzebywała pył przy ceglanej ścianie stodoły. Dwie porzucone fury, z dyszlami wbitymi w kurz, stały przy drodze, ale ich właściciele znajdowali się widać gdzie indziej. Już zdecydowałem się zapukać do jednego z zamkniętych domów i spróbować - mimo całkowitej nieznajomości języka francuskiego - wytłumaczyć jego mieszkańcom moją sytuację, kiedy zza kościoła wyłoniła się samotna postać i ruszyła w naszym kierunku. ...podeszła bliżej, zorientowałem się, że jest to ksiądz. W owych czasach księża ubierali się jeszcze w długie sutanny z szerokim pasem i kapelusze o wielkim rondzie. Szukałem w pamięci francuskich słów, żeby go pozdrowić. Na próżno. Kiedy był już bardzo blisko, zawołałem po angielsku: - Ojcze! To wystarczyło. Ksiądz zatrzymał się, podszedł do nas i uśmiechnął się. 1Wskazałem na nasz samochód. Jak mu wytłumaczyć, że nie jestem dumnym właścicielem domagającym się podziwu dla swojego wehikułu, ale turystą, któremu zepsuł się wóz? Łacina! pomyślałem
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.